Część czwarta – Byliśmy knechtami
Wyświetlenia: 857 / 0 | Seria: Gothic II - Przygody Bilgota | Dodano przez:anon
Lord Hagen i jego doradcy w ciągu nocy ustalili szczegółowy plan. Postanowiono działać niezwłocznie. Ekspedycję podzielono na dwie części. Jedna miała pozostać w mieście i zadbać o pacyfikację bandytyzmu szerzącego się na wyspie, a druga ruszyć do Górniczej Doliny. Bilgot, tak jak wszyscy inni knechci, znajdował się w drugiej grupie, dowodzonej przez paladyna Garonda.
Oddział miał ruszyć w samo południe. Dowódca otworzył usta, by wydać komendę, ale przeszkodziły mu coraz głośniejsze odgłosy szamotaniny i krzyków, dochodzące od strony targowiska. Dwóch strażników miejskich ciągnęło jakiegoś mężczyznę o smagłej twarzy, sumiastym wąsie i czarnych włosach związanych w pytkę, a obok nich kroczył paladyn Lothar, który podszedł do Garonda i rzekł:
– Dołączcie tego wariata do grupy więźniów, jakich ze sobą prowadzicie. Jest dawnym skazańcem z kolonii.
– Zaczekajcie! – zawołał aresztowany. – Panie, pozwólcie mi się wypowiedzieć, może pan mi da wiarę.
– O co chodzi? O czym on mówi? – zapytał Garond.
– To wariat. Bredzi, że w dolinie są smoki.
– Przysięgam, to prawda. Idąc tam, idziecie na pewną śmierć.
– Czyżby? – Garond uśmiechnął się arogancko. – Brzmi to dość niewiarygodnie i wyczuwam, że próbujesz nas okłamać, nie wiem dlaczego. Może rzeczywiście jesteś wariatem?
– Nie, po prostu musicie mi uwierzyć, smoki pojawiły się tam zaraz po upadku bariery!
Bilgot z uwagą słuchał tej wymiany zdań. Słowa obcego człowieka brzmiały szaleńczo, ale jednocześnie ani trochę nie tliła się w nich nieszczerość. Jego zacięty wyraz twarzy również nie zdradzał fałszywych zamiarów. Rzeczywiście mu odbiło – pomyślał.
– Skoro jesteś tak pewien swoich racji, to tym bardziej udasz się z nami – przerwał mężczyźnie Garond, zniecierpliwiony jego zapalczywymi ostrzeżeniami. – Poza tym przyda nam się przewodnik. Pokażesz nam te swoje smoki! Skuć go i ustawić przy innych więźniach. Oddział, wymarsz!
Długa kolumna paladynów, rycerzy, knechtów, więźniów i wozów ze skrzyniami ruszyła przez północną bramę na wschód. Krajobraz Khorinis był bardzo podobny do myrtańskiego: soczyście zielona trawa i gęste lasy tworzyły niemal bliźniacze otoczenie do kontynentalnego, ale bardziej górzysty teren odróżniał ją od głównego lądu. Ekspedycja szła wąskimi gościńcami, mijając urwiska i kotliny. Okoliczni rolnicy przypatrywali się uzbrojonemu po zęby orszakowi, mijającemu ich farmy. Szeptali między sobą plotki na temat przybyłych zaledwie wczoraj paladynów. Wielu uważało, że król wysłał elitę swoich wojsk, by nie tylko zaradziła problemowi bandytów, ale też zaprowadziła stałe twarde rządy na wyspie.
Około szesnastej ludzie Garonda dotarli do przełęczy. Przebycie wąwozu usłanego żwirem sprawiało kłopoty przez bardziej grząski teren, ale w ciągu godziny królewski kontyngent uporał się z logistyką i wkroczył do tajemniczej i słynnej kolonii karnej.
Przybysze spojrzeli na południe, w dół doliny, i zobaczyli leżący na jej środku ponury, kamienny zamek z czarno-szarej cegły. Dało się również zauważyć czerwony kolor dachówek jego budynków. Najbardziej w oczy rzucała się strzelista, smukła wieża z czterema długimi iglicami dodającymi fortecy jeszcze bardziej posępnej aury. Wokół niej rozlegał się zewnętrzny pierścień chroniony grubą, drewnianą palisadą. Oddział skierował się w stronę tego miejsca, schodząc stromym, wąskim zboczem.
Miejscowa rzadsza i bledsza trawa różniła się od tej z głównej części wyspy. Bilgot zauważył, że również niebo nad doliną wyglądało inaczej niż to nad właściwym Khorinis. Błękit ustępował miejsca beżowo-pomarańczowemu odcieniowi, a postrzępione, brudno-szare chmury zwieńczały jego markotny wygląd. Cała kraina sprawiała wrażenie osowiałej i dość surowej.
Słońce już zachodziło, kiedy ekspedycja dotarła do fortyfikacji. Po przekroczeniu bramy wysłużonej palisady paladyni i żołnierze zobaczyli żałosne, drewniane chatki, w których jeszcze niedawno mieszkali górnicy. Ten obszar, jak i sam zamek, wyglądały na opuszczone w wielkim pośpiechu. W wielu miejscach walały się różne przedmioty, jak naczynia, stare monety, prymitywna broń w rodzaju kijów z gwoźdźmi, czy zwykłych maczug. Znaleziono kilka martwych ciał, głównie kopaczy, prawdopodobnie zabitych we wzajemnej walce podczas grabieży opuszczonych zaraz po upadku bariery budynków. Tu i ówdzie ukrywali się jeszcze nieliczni bandyci, których szybko wyłapano i wtrącono do lochu wraz ze skazańcami przyprowadzonymi z miasta. Tę noc wszyscy mieli spędzić w twierdzy.
Rankiem Garond podzielił połowę swoich ludzi na trzy ekipy wydobywcze, które wyruszyły w różne strony doliny, by rozpocząć eksploatację złóż magicznej rudy. W jednej z nich, prowadzonej przez paladyna Fajetha, znalazł się Bilgot z Olavem. Ruszyli na południe, a przez pewien czas towarzyszyła im drużyna, do której wcielono więźnia opowiadającego o smokach. Po przekroczeniu bardzo ciasnego wąwozu grupy się rozdzieliły. Jedna szła dalej na południe, a ta z Bilgotem skręciła na zachód, po czym znów obrała południowy kierunek.
Fajeth rozbił obóz pod przewieszonym urwiskiem, nieopodal małego jeziora, nad którym wznosiła się upiorna, czarna wieża. Sterczała nad okolicą jak złowrogi nadzorca, który surowym wzrokiem obserwuje wysiłki niewolników. Z jej środkowej i górnej części dookoła wystawały grube, zadarte do góry kolce. Tuż obok wieży znajdował się połączony z nią, znacznie mniejszy, ale bardzo podobny budynek
Ten widok zmroził knechtom i skazańcom krew w żyłach, ale paladyni zdawali się mniej zszokowani. Podejrzliwie patrzyli na osobliwą konstrukcję. Dowódca wysłał tam zwiadowcę Jergana i rycerza Tengrona, którzy po powrocie donieśli, że z wieży dochodzą odgłosy goblinów, harpii i innych, trudnych do zidentyfikowania stworów. Postanowiono nie zaprzątać sobie tym głowy, ale też nie informować o tych rewelacjach kopaczy. Wieści jednak do nich dotarły, co podburzyło morale i efektywność wydobywania rudy, lecz paladyni uporali się z tym żarliwymi zapewnieniami o bezpieczeństwie gwarantowanym przez samego Innosa i przez nich, jako jego sług. Skazańcy starali się więc nie myśleć o niepokojącym miejscu, kopiąc surowiec w niewielkiej jaskini.
Wraz z nadejściem nocy Bilgot i Olav pełnili wartę w towarzystwie dwóch paladynów. Dookoła było spokojnie, tylko nocne ptaki i owady mąciły ciszę pogrążonej w mroku doliny. Bilgot próbował podziwiać gwiazdy, ale księżycowe światło mocno to utrudniało. Godziny mijały, gdy nagle nocny spokój został przerażająco zakłócony przez nieludzkie krzyki, jakie zaczęły dobywać się z wieży. Wartownicy obrócili się w miejscu w stronę źródła hałasów, a wszyscy, którzy spali, zerwali się na równe nogi. Z lękiem patrzyli na oddalony o kilkaset metrów budynek na południowym wschodzie, wznoszący się złowieszczo na tle zalanego księżycową poświatą nieba. Okropne wrzaski po krótkim czasie ucichły, ale ludzie stali jak wryci jeszcze przez dłuższą chwilę.
W końcu, jakby się ocknęli, próbowali zasnąć albo dalej pełnić wartę. Wielu rozmawiało strachliwym szeptem, nawet paladyni zdawali się wyglądać na dość zaniepokojonych. Olav dygotał ze strachu i miał coś powiedzieć do Bilgota, gdy z północy doszedł ich uszu odległy, potworny ryk, a zaraz po nim trzy kolejne, niemniej groźne. Cały obóz znów się poderwał. Skazańcy i wielu knechtów zaczęło wzywać imię Innosa, nawet niektórzy paladyni mieli twarze wypełnione trwogą.
– Co się dzieje, na Innosa – wymamrotał sam do siebie Bilgot.
Nikt mu nie odpowiedział, bo każdy zadawał sobie to samo pytanie. Olav ledwo trzymał się na nogach. Stał, dygocząc, z rozdziawionymi ustami, wpatrując się wystraszonym wzrokiem tak jak cała reszta w niebo na północy. Niedługo potem dostrzegli złoto-czerwoną łunę bijącą z centrum doliny. Pali się. Główny obóz się pali! – wołało wielu. Kto go podpalił? – pytali się, jakby ktoś z nich miał znać odpowiedź. Bilgota uderzyło wspomnienie, które teraz dało o sobie znać z całą przeraźliwą mocą. Poczuł uginające się kolana, zawróciło mu się w głowie i żołądek zaczął kurczyć się ze strachu. Zimny pot zrosił zmarszczone czoło. O czym mówił ten dziwny przestępca? Czemu paladyni twierdzili, że jest wariatem? – pytał w myślach. W końcu całkowicie sobie przypomniał.
– Smoki! – wycedził przepełniony najczystszym lękiem.
Inni mieli już w głowach to samo. Skazańcy chcieli uciekać, a paladyni kazali im stać, gdzie stali. Niektórych więźniów ogarnęła szaleńcza panika i rzucili się na rycerzy, którzy zabili najbardziej niespokojnych kopaczy. Knechci byli w niewiele lepszej kondycji niż ci, których mieli pilnować. Olav padł nieprzytomny, kilku nie mogło powstrzymać zwieraczy i zsikało się w obliczu zgrozy, jeden zwymiotował. Fajeth próbował zaprowadzić jakiś ład i dając przykład, zaczął modlić się do Innosa.
– O nie! – krzyknął któryś ze skazańców.
Zauważył, jak między poświatą pożaru a księżycowym blaskiem unoszą się małe punkciki, niczym muchy nad zapaloną świecą. Jeden z nich zaczął szybko rosnąć, zbliżając się w stronę górniczego obozu. Po chwili można było dostrzec szerokie skrzydła i masywne, łuskowate cielsko. Znów rozległ się ryk, ale tym razem jeszcze głośniejszy.
– Zgasić pochodnie i ogniska! Padnij! – wrzasnął Fajeth.
Ognie błyskawicznie ugaszono i wszyscy skulili się na ziemi, za głazami i w jaskini. Smok mógł je dostrzec z daleka, ale palisada obozowa dawała nadzieję na zasłonienie ich blasku. O to się między innymi modlono. Skrzydlata bestia przeleciała wysoko nad ich głowami, znów zaryczała i po chwili płomienne baty wydobywające się z odrażającej paszczy smagały ziemię na górze urwiska. Potem potwór zalał złoto-szkarłatnym wodospadem lasek między obozem a jeziorem i odleciał na wschód. Wszyscy wciąż leżeli zwinięci w kłębki, nikt tej nocy już nie zasnął, a nadchodzący dzień miał pokazać pełną skalę katastrofy.
W porannych promieniach słońca okolica wyglądała inaczej niż przed zapadnięciem ciemności. Trawa została wypalona, wszystko pokrywał popiół, drzewa spalone na wiór albo ogołocone z liści i sczerniałe od sadzy. Powietrze przepełniał gryzący zapach siarki i dymu. Niektórzy myśleli, że to tylko koszmar, ale przecież nie spali.
Fajeth wysłał kilka grup zwiadowców w różne strony. Część z nich nie wróciła. Reszta przyniosła zatrważające wieści. Smoków było kilka, każdy z nich miał swoje legowisko w innej części doliny, która cała zamieniła się krainę popiołów i śmierci. Jergan donosił, że w nocy do wybrzeża przybiła flota orków, którzy zajęli całą wschodnią część kolonii i błyskawicznie odgrodzili ją palisadą. Cały zewnętrzny pierścień wokół zamku został wypalony, a on sam znalazł się w stanie oblężenia. Fajeth skontaktował się z obozem paladyna Silvestra; ci również wiedzieli o smokach i desancie orków. Nadal próbowali rozszerzyć obszar wydobycia, chcąc dokopać się do większych złóż surowca w grocie. Zwiad wysłany do trzeciego obozu położonego daleko na północnym zachodzie nie powrócił.
Te wydarzenia wywołały powszechny szok. Najgorszy wariant nie zakładał takiego obrotu spraw. Paladyni martwili się o swoich oblężonych braci, a knechci i kopacze próbowali jakkolwiek funkcjonować mimo strachu. Dwa dni później obóz został zaatakowany przez kilkunastu orków. Wszyscy knechci widzieli ich pierwszy raz na oczy. Ponad dwumetrowe człekopodobne, włochate istoty z wielkimi toporami biegły w stronę obrońców, unosząc broń i wydając gardłowe wrzaski. Niedoświadczeni żołnierze z pewnością od razu by uciekli, ale zaprawieni w bojach rycerze dali im przykład męstwa i waleczności, odpierając wściekły atak. Palisada ułatwiała obronę, ale wrogowie byli bardzo silni. Niedługo potem pojawiły się dwa kolejne oddziały. Te również pokonano, nie dając odejść żadnemu nieprzyjacielowi, ale okupiono to bardzo wysokimi stratami. Prawie wszyscy paladyni, poza Fajethem i Tengronem, zginęli. Z żołnierzy został się tylko Bilgot, Olav i trzech innych knechtów. Kilku skazańców uciekło, reszta wolała zostać w obozie, sądząc, że poza nim mają jeszcze mniejsze szanse.
Dni mijały, a sytuacja się nie poprawiała. Jergan przemierzał dolinę wzdłuż i wszerz, od czasu do czasu przynosząc nowe, niewesołe informacje. Liczba orków za palisadą i wokół zamku rosła, szykowali się do szturmu. Do tego celu zbudowali wielki taran. Smoki niekiedy się pojawiały, głównie nocą, atakując zamek i krążąc nad górami. Przełęcz została obsadzona przez wroga, co czyniło wydostanie się z kolonii niemożliwym.
Bilgot, tak samo jak cała reszta niedobitków ekspedycji, ledwo znajdywał siły do pełnienia obowiązków. Mimo krytycznej sytuacji misja nie została anulowana i nadal wydobycie rudy stanowiło priorytet. Stał na warcie, patrząc na stalowo-szare chmury prawie zupełnie zasłaniające popołudniowe niebo. Krajobraz był tak samo posępny, jak jego nastrój. W pewnej chwili usłyszał niespokojny głos Olava:
– Bilgot, puść mnie, muszę się stąd wydostać – szepnął.
– Gdzie chcesz iść? Tu nie ma dokąd uciec.
– Nie wytrzymam tu dłużej, rozumiesz? Oszaleję, mam tego dosyć. – Łzy popłynęły po brudnych policzkach. Knecht dygotał, a głos mu się załamywał. – Musisz mnie puścić, błagam cię.
– Uspokój się, nie ma stąd wyjścia. Jergan powiedział, że przełęcz jest zablokowana.
– Znajdę sposób, ukryję się. Mam dosyć, rozumiesz? – syknął wściekle i rozejrzał się panicznie, czy nikt ich nie podsłuchuje. – Chodź ze mną. Tutaj zginiemy, oni wrócą!
Bilgot przełknął nerwowo ślinę i popatrzył stroskany na druha. Wyglądał na wpół oszalałego, jego dawny entuzjazm i optymizm umarły, w oczach płonął strach. Wiedział, że żadne słowa nie przekonają Olava o pozostaniu w obozie. Westchnął ciężko.
– Dobrze, idź. Szybko, póki nikt nie patrzy! Innos z tobą, przyjacielu.
– Trzymaj się, kiedy się stąd wydostanę, zorganizuję pomoc, przysięgam.
Dezerter pobiegł na wschód tak szybko, jakby przed czymś uciekał, co chwilę zerkając w niebo. Bilgot już nigdy go nie zobaczył. Stał dalej na warcie, pogrążony w ponurych myślach, takich samych, jak myśli każdego innego człowieka w dolinie.