O żydzie w Fable

Wyświetlenia: 2351 / 0 | Seria: Kolekcja klasyki | Dodano przez:anon

Nie można być większym wygrywem, niż urodzić się Żydem w pierdolonym świecie Fable. Serio. Ojciec mój - Abraham, zawsze powtarzał: Zarabiaj dolany synu, a pewnego dnia będziesz wielki. No i może by coś z tego było, w końcu ojciec prowadził prosperującą firmę, a ja – jako jego pierworodny syn, Juda, miałem ją odziedziczyć. Niestety naszą wioskę napadli bandyci, wycięli ją w pień (o ironio, wyciąć w pień Dębową Dolinę, co za kurwa wyrafinowanie). Płakałem motzno. Uciekałem, próbowałem wydostać się z płonącego piździdołka, pewnie również bym poległ, gdyby nie znalazł mnie jakiś czarodziej na kiju.
-Jestem Maze mała spierdolinko. – Rzekł.
-Jestem…
-Nie interesuje mnie twoje imię. To nieistotne.
No i mnie uratował. Tak zaczęło się dla mnie zupełnie nowe życie.
Zostałem zabrany do Gildii. Niestety nie kupieckiej, co od początku sprawiało mi problemy.
-Uderz tę kukłę. – Warknął Mistrz.
-Ale tak za darmo… ?
-Po prostu uderz kukłę!
-A co z tego będę miał?
-Musisz się nauczyć walczyć! Bij kukłę!
-A może mała wymiana? Ja uderzę kukłę, a ty dasz mi swój miecz.
-Cooo.avi?
-Tak, za darmo to nawet w ryj nie dają.
Okazało się, że święte przysłowie mojego taty nie zawsze się sprawdzało. Wtedy pierwszy raz dostałem za darmo w ryj.
Koniec końców nim moje szkolenie dobiegło końca udało mi się wynegocjować całkiem sensowne stawki. Dolan za poprawne cięcie, dwa za perfekcyjny strzał z łuku i pięć za skuteczne zaklęcie. Zawsze zastanawiało mnie czy mój trening był tak krótki dlatego, że byłem taki dobry, czy dlatego, że skarbiec Gildii pustoszał.
Jakoś w międzyczasie poznałem Szept. Nie miała tak doskonałej motywacji do treningów, ciągle pierdoliła coś o pomaganiu biedakom cebulakom xD. Miało to swój urok, od samego początku czułem, że będę mógł na niej zarobić.
Pierwsza misja i zabicie Królowej Os. Podjąłem się wszelkich możliwych wyzwań, w końcu każdy dolan się liczy. Prosta kalkulacja ekonomiczna pozwoliłaby mi jednak stwierdzić, że ubranie majtek mogło oszczędzić mi długiej, bolesnej, a co gorsza cholernie drogiej operacji wyciągania żądła z penisa. Niemniej misja zakończyła się finansowym sukcesem.
Kolejne misje, kolejne dolany. Podczas gdy inni bohaterowie przechadzali się w złotych zbrojach i mieszkali w pałacach, ja spałem w holu Gildii i nosiłem szaty uczniaka. Dopiero wpierdol od Szept w pojedynku na zabijanie Hobbesów skłonił mnie do pewnych inwestycji.
-Juda, twoja siostra Estera żyje. – Pewnego razu z zafrasowaną miną powiedział mi Mistrz Gildii. – Bandyci którzy złupili waszą wioskę trzymają ją w niewoli.
Nie przejąłem się tym za bardzo. Bardziej preferencyjne warunki mogłem znaleźć w misji na ubicie trolla, po siostrę wysłałem Szept xD w końcu i tak chciała pomagać biednym i pokrzywdzonym.
No ale nie byłem potworem bez emocji. Spotkałem się z moją krewną w posiadłości 50 twarzy Greyów.
-Juda mogłeś osobiście się pofatygować mnie uratować. – Westchnęła na przywitanie.
-Nie lada chata. – Powiedziałem i zagwizdałem. – Jeżeli nie ma aktu własności, to przejmijmy ją przez zasiedzenie. Ostatecznie możemy ją sprzedać i zarobić sporo grosza.
-Jestem wróżbitką Juda, wiem co wkrótce cię spotka!
-Co prawda nadaje się do generalnego remontu, lokacja niezbyt korzystna, jednak małe przemeblowanie i rewitalizacja okolicy, pozwolą osiągnąć korzystny przelicznik!
-Jack Rzeźnik cię zabije, a nasza matka żyje! – Krzyczała zdesperowana Estera.
Równie dobrze mogłaby pokazać cycki, nie zwróciłbym na to uwagi. Pospiesznie zacząłem renowację i sprzątanie opuszczonej posiadłości.
Zabijałem trolle, kupców i inne bestie, w zależności od tego jaki był mnożnik za łeb. Koniec końców wszedłem w posiadanie domu w każdej wiosce, włączając posiadłość Greyów, będącą moją wisienką na torcie. Intratne umowy wynajmu przynosiły mi konkretne sumy każdego miesiąca. Moja sława dotarła aż do uszu „wielkich tego świata”. Ucieszyłem się, bo na pewno byli wielcy również pod względem majątku. Nie myliłem się, sama pani burmistrz spojrzała na mnie łaskawym okiem – a na styku polityki i biznesu, robi się najlepsze pieniądze. Wiedziałem jednak, że żeby zdobyć jej fortunę muszę dokonać czegoś wielkiego. Jak to mawiał dziadek: „Przez serce do majątku”.
Nadarzyła się w końcu okazja do solidnego zarobku. Podczas gdy moje aktywa wciąż pracowały na moją rzecz, otrzymałem zaproszenie do walki na Wielkiej Arenie. Mmmm $$$.
Wadą walki na Wielkiej Arenie był fakt, że musiałem współpracować z Szept. Było to jednak również jej ogromną zaletą. Służyła mi jako tarcza, mięso armatnie, osłona, bariera, kierowałem na nią całą nienawiść i furię przeciwników. Tym łatwiej było zdobyć bonusową nagrodę w postaci dodatkowych dolanów za jej głowę. Od zawsze miałem rację, czując w niej piniądz. Niestety, nie wszystko miało dalej iść tak gładko.
Trauma, więzienie, niemoc doglądania inwestycji, pieniądze uciekające przez palce, intratne kontrakty które konkurencja właśnie sprzątała mi sprzed nosa… Te i inne, jeszcze gorsze myśli dręczyły mnie w lochach Jacka Rzeźnika. Z jednej strony bardzo gościa polubiłem, w końcu dzięki niemu sporo zarobiłem na Arenie, jednak precyzyjne wyliczenia w pewnym momencie zaalarmowały, że przez pobyt w jego celi utraciłem więcej, niż wcześniej zarobiłem z jego pomocą. Poczułem gniew. Stał się moim wrogiem i w tym momencie wiedziałem co muszę zrobić – doprowadzić go do bankructwa.
Ten chory zwyrol wynajął innego chorego zwyrola, co gorsza poetę, żeby ganiał nas na golasa po twierdzy. Żeby jeszcze można było za to jakiś hajs wygrać, ale nie. Jednak powoli i skrupulatnie wcielałem w życie mój plan.
-Ile Jack wam płaci? – Zagajałem strażników. – A brutto czy netto?
Podburzałem jego autorytet, negowałem wartość oferowanych przez niego umów, obiecywałem złote góry. Zaowocowało to strajkiem głodowym, o którym wiadomość jednak dziwnym trafem nie dotarła do szefa. Droga wolna.
Okazało się, że w więzieniu była również moja matka. Zabrałem ją, zaoferowałem kilka lokali do wyboru, w bardzo rozsądnej cenie. Ostatecznie lepszy jest najemca, co do którego masz pewność, że nie na wpuszcza Hobbesów do piwnicy.
Wróciłem w glorii chwały, na szczęście większość inwestycji wciąż prosperowała. Kolejne misje, kolejne dolany, aż trafiłem ponownie przed oblicze Pani Burmistrz. Tym razem, niosąc czarną różę w dłoniach (prosto z przeceny), nie miałem zamiaru się płaszczyć. Po zdobyciu jej serca, do zdobycia majątku pozostały tylko nieliczne, nudne formalności, takie jak ślub.
Niestety, Jack znów psuł mi interes. Już miałem zamiar mu wybaczyć pobyt w więzieniu i wyścigi w gatkach, a ten zaczął dewastować Albion. Szybki rachunek zysków i strat przekonał mnie, jak daleko idące niekorzystne ekonomiczne konsekwencje to przyniesie. Biegałem z różnymi fajfusami od kamienia do kamienia, bez skutku.
Jack Rzeźnik postanowił zniszczyć Gildię. Patrząc na marmurowe ściany, na posadzkę w holu na której latami spałem, na wszystkie piękne wspomnienia, tysiące zarobionych dolanów, moja furia narastała. Na podłodze tuż za progiem leżał Mistrz Gildii, rozsmarowany na pół korytarza.
-Dlaczego nie próbujesz ratować majątku Gildii?! – Krzyczałem w szale, patrząc na hebanowy stół trawiony przez ogień.
-Praca jest darem, kiedy pomaga zrozumieć, co robimy, ale może być przekleństwem, kiedy staje się ucieczką przed pytaniem o sens życia.… - Zaczął prawić morały Mistrz Coelho.
Olałem puste frazesy, ruszyłem szukać Rzeźnika.
-Mam twoją siostrę, niepokonany miecz i unlimited power! – Wykrzyknął Jack. Coś za bardzo się podniecał tym starciem, jakby od początku o to mu chodziło. Jeżeli tak, to wszelkie rachunki potwierdzały, że była to skrajnie nieefektywna metodologia.
-Tylko nie próbuj opowiedzieć mi historii Darth Plaegueisa… - Westchnąłem. Tak jakoś z unlimited power mi się skojarzyło.
Nieźle go to rozeźliło, bo widocznie taki był jego plan. Zaczął ciskać we mnie zaklęciami bez opamiętania, jakby mana za darmo na ulicy się walała. Po długiej walce ostatecznie poległ pod ostrzem, jak onegdaj nie poległ Izaak.
W życiu zdarzają się bardzo trudne wybory. Kiedy dowiedziałem się, że zabijając siostrę, mogę otrzymać najpotężniejszy miecz w dziejach świata, naprawdę długo byłem rozdarty wewnętrznie.
-Wystawić go na licytację od razu, czy przechować, licząc że jego wartość wraz z czasem jeszcze wzrośnie? – Mruknąłem pod nosem, ocierając go z krwi.
Ostatecznie stał się i do dziś jest rekordowym przychodem w gotówce jaki osiągnąłem. Gildię odremontowałem i przekształciłem w dom aukcyjny, nazwany na cześć tragicznie zmarłej siostry xD. Licytacje broni, zbroi i innych cudów wianków po bohaterach na kiju, gromadziły każdorazowo tłumy, a i inne inwestycje nie zawodziły. A miecz? Kupił go jakiś gość w kapturze, po czym prędko udał się na północ. Ostatecznie nie ma to znaczenia…
Jak dobrze być Żydem w Fable...



Top tygodnia
Wysyłanie...