Metro 2137, Rozdział drugi
Wyświetlenia: 2177 / 0 | Seria: Metro 2137 | Dodano przez:anon
Zrywając się z łóżka, przetarłem zalane zimnym potem czoło. Chyba miałem koszmar… Nie. To tylko wydarzenia z poprzedniego dnia. Owego wieczoru zmuszony byłem schować pod posłaniem, czarny worek, którego zawartością były zwłoki stryja Szczepana. Na moich rękach, wciąż dało się czuć zapach fekaliów, które po jego spadnięciu z rowerka zmuszony byłem uprzątnąć. W głowie setki myśli; co kurwa zrobić z ciałem; co jeśli ktoś zacznie o niego pytać; co było pierwsze, jajko, kura, czy może majonez. Nie mogłem pozwolić sobie na zbędne rozmyślanie – musiałem działać, zanim sytuacja nabierze niechcianego obrotu.
Wczesnym rankiem opuściłem barak i udając, że mam ze sobą tylko worek pełen śmieci, pociągnąłem, delikatnie dające już rozkładem truchło, w kierunku toalet. Ku mojemu zdziwieniu, nie wzbudziłem tym niczyich podejrzeń. Zamknąłem drzwi wejściowe – czytaj dużym kawałkiem kory drzewnej, zasłoniłem przestrzeń, w której powinny były znajdować się drzwi, ale oczywiście, kilka tygodni temu jakiś spec postanowił je sobie zajebać na własny użytek… Mniejsza. Praca musiała wreć.
W toaletowym schowku skryte były teflonowe kanistry z kwasem fluoroantymonowym – nie pytajcie w jakim celu, bo sam nie mam pojęcia – i zakupiona na sąsiedniej stacji, w celach obronnych, maczeta. Służyła ona przede wszystkim do zdrapywania pleśni, zdejmowania pajęczyn, no a w skrajnych przypadkach, do walki, z raz na jakiś czas wychodzącymi z klozetu mackami demonicznych klerów, zbierających na tacę.
Odsunąłem suwak od worka, wskutek czego, przede mną odsłoniło się białe niczym rękawiczki polityków, lico stryja Szczepana. Niby mogłem po prostu iść do zarządu Normiczej i zgłosić zgon, ale potem jest tyle jebania z papierkologią, że zmuszony byłem do nieco… heh, radykalniejszych działań. Nie zważając na lecące po mojej twarzy strugi krwi, w amoku ćwiartowałem stryja. Tu nóżka, tu rączka… przy chuju rzeżączka, tu torsik, tu główka… Ooo, a w kieszeni stówka. No i tak ćwiartowałem przez bite pół godziny – oglądanie bez zgody mamy, seriali takich jak „Dexter” w końcu się na coś zdało.
Przeszedłem przez próg jednej z kabin, uchyliłem deskę, zwymiotowałem, spłukałem ekstermenty Ivanowicza – tak, po takim czasie pracy, stolec jego, jak i połowy mieszkańców stacji poznam wszędzie – i przystąpiłem do pozbywania się mięsnej masy. Wrzuciłem tyle, ile się zmieściło, zalałem kwasem, czekałem na rozpuszczenie i tak w koło Macieju, aż nie było już czego spłukiwać. – taki przynajmniej był zamiar. Przy ostatnim spłukaniu coś się rozjebało, a przeciążony siłą żrącą kwasu, sedes, zaskwierczał jak szczur na patelni.
W ostatniej chwili dałem susa w tył, a żrący kwas rozpłynął się po łazienkowej posadzce. Gdyby nie szybka reakcja i wskoczenie na zlew, najpewniej pożegnałbym się z nogami.
Po kilku minutach cała podłoga była zdezelowana przez silne działanie cieczy. Na szczęście, płyn w końcu ustąpił i mogłem wrócić na ziemię. Klozet rozjebany, podłoga rozjebana. Jeśli do zarządu dojdzie informacja, że w moich godzinach pracy, coś takiego się tu odjebało, to będę głodować przez najbliższy miesiąc. Ta myśl jeszcze bardziej zmotywowała mnie, by nie ociągać się z moim głównym celem – dowiedzeniem się, co takiego RiGCz-owiec przekazał tej łamadze – Pietroviczowi Fronczevko.
Pietrovicz, to pieprzony ewenement, nie tylko na naszej stacji, pokuszę się o stwierdzenie, że w całym tym zatęchłym metrze. Postanowił zostać altruistą i od kilkunastu lat bawi się w wielkiego wyzwoliciela. Otworzył z jakąś krótkowłosą blondynką przytułek dla ubogich – nazywają siebie „Rodziną zastępczą” i potem na tych dzieciakach się dorabiają. Zaczęło się niewinnie, ot nagrywali wszystko na kasety i puszczali po stacjach, jako źródło familijnej rozrywki. Taa, chuja tam. Potem było już tylko gorzej. Zaczęli uprowadzać czarnoskóre dzieci i na równi z białymi, wykorzystywać je. Rzecz jasna nie na tle seksualnym. Plotki mówią, że pod ich barakiem, jest spora ciemnia, w której to dzieciaki zmuszane są do ciągłej, wręcz niewolniczej pracy. Składają długopisy, akumulatory do drezyn, no i ogółem odkurwiają niezłą manianę, byleby Pietrovicz, mógł na spokojnie prowadzić sobie życie nad ich głowami. Ile jest prawdy w tych pogłoskach – nie wiem, ale jak to mówią „Każda plotka ma w sobie ziarno prawdy, a ziarna w sumie też spoko jak masz słońce, bo posadzić takie możesz, a potem masz pomidory, pszenice też masz, ogórki nawet, bakłażany, jelenie, łosie, jeno…” – Coś chyba pojebałem w tym przysłowiu, no ale my tu nie o tym.
Sami możecie więc ocenić, że Pietrovicz, to niezła rybka, dlatego tym bardziej dziwi mnie, dlaczego RIGCz-owiec, zgłosił się do takiego zwyrodnialca. Może właśnie ktoś taki jest mu potrzebny? – wypaczona moralność i brak jakichkolwiek oporów. Gdyby tylko znał wszystkie moje sekrety, to wybrałby mnie, a nie Fronczevko…
Będąc w dupie przez zdezelowanie łazienki, nic już nie trzymało mnie, by zostawać tam dłużej. Obmyłem ręce, spryskałem się odświeżaczem powietrza – czymś trzeba było zamaskować woń rozkładu – i kryjąc się pod foliowym płaszczem – w ramach ciekawostki, zrobionym z folii po zwłokach stryja XD - pokierowałem swoje kroki w kierunku posiadłości Fronczevki.
Pietrovicz zamieszkiwał we wschodniej części stacji, tuż za Strefą Handlową. Jako iż całkiem ładnie dorobił się na swoich szemranych interesach, to też posiadał jedno z najlepiej wyposażonych mieszkań – tak, nie baraków, a mieszkań. Dotarłem pod wrota jego cytadeli – dawnego składzika na miotły i środki czyszczące, a potem niby cień, przekroczyłem próg.
Drzwi zamknęły się z delikatnym skrzypnięciem, jednak na szczęście nie rozbudziło to, śpiącego na przeciwległym końcu degenerata. Rozłożony w swoim czerwonym fotelu, pozwalał się lizać buchającym z kominka płomieniom i w zapomnieniu wsłuchiwał się w lecące z pordzewiałego gramofonu kawałki Maryli Rodowicz… „To był maj, szkoły miałam dość, pachniało bzem…”.
Musnąłem dłonią po blacie i już po kilku sekundach nad pulsującą ze strachu grdyką oponenta wodził NUSZ KUCHENNY PSZECINEK!
- Kim jesteś… Kim jesteś i czego chcesz? – wydukał z przerażeniem.
- Chcę wiedzieć co masz wspólnego z RIGCz-owcem i do czego cię zwerbował. – powiedziałem nienaturalnym basem.
- An… Anion!? Poznaję cię po głosie. Co ty do cholery robisz?
- To ja tu zadaję pytania! Milcz Pietrovicz i śpiewaj albo twój fotel zyska na pigmencie! – zagroziłem, przystawiając ostrze bliżej szyi. Ten, w odpowiedzi jeszcze mocniej wcisnął głowę w siedzisko.
- Spokojnie Anion. Spójrz tam – łupnął wzrokiem w kierunku wentylacji. – To przestrzegana Konstytucja!
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale zwiedziony jego wężowym językiem, powędrowałem oczyma we wskazanym kierunku. Fronczevko wykorzystał okazję, złapał za ostrze i nie zważając na krwawienie ręki, wbił sztylet w stojący obok fotelu taboret, po czym rzucił się w morderczy bieg.
- STÓJ FRONCZEVKO! NIE WYWINIESZ MI SIĘ!
Sprawnemu mężyczyźnie, wychowanemu w warunkach metra, nie brakowało krzepy i wytrzymałości. Przeskakiwał i manewrował między wszelakimi przeszkodami. Salto nad tłumem, wślizg pod stołem, skok powyżej wozu z kapustą – który swoją drogą rozpierdolił.
- Moje kapustki! To miejsce jest gorsze od Omashu! – zawarczał brodacz, z zieloną chustą na głowie.
Pogoń zdawała się nie mieć końca, jednak w ostatecznym rozrachunku, nieuwaga Fronczevki, przesądziła o moim tryumfie. Uciekinier potknął się o leżącą na posadzce skórkę od banana i w ten oto sposób już po kilku sekundach, był całkowicie zdany na moją łaskę – a raczej jej brak.
- Gadaj albo tym razem nie będę tak miły – przycisnąłem go do ściany, wyłupując czerwone ze wściekłości oczy.
- Pomocy! Pomocy! Jestem molest…
- Przymknij się albo nie tylko gardło ci poderżnę – wyszeptałem, ściągając go za kolumnę i przytykając jego opuchnięte przez upadek usta, schowanym w kieszeni fragmentem konserwy, a kiedy uspokoił się, dałem mu przemówić.
- Dobrze... Już nic nie powiem. Każąc mi się zamknąć, zamknąłeś nie tylko moje usta, lecz i opcję dialogową, która pozwoli ci rozwinąć fabułę. Powodzenia… wybrańcze. – zaśmiał się szyderczo.
- Nie, nie, nie, kurwa nie! Masz mówić, co chciał do ciebie RIGCz-owiec… albo… albo połamę ci kości! – wydukałem, pocąc się cały ze stresu.
Ten tylko prześmiewczo skinął głową. Czułem dreszcze, wiedziałem, że zjebałem. Nie było opcji, żeby z nim porozmawiać… Po chwili skonfundowania wpadłem na ostateczne rozwiązanie.
Quickload.jpg
…
- Pomocy! Pomocy! Jestem molest…
- Skończ wzywać pomocy, lecz nie przestawaj próbować mówić – wyszeptałem, ściągając go za kolumnę i przytykając jego opuchnięte przez upadek usta, schowanym w kieszeni fragmentem konserwy, a kiedy uspokoił się, dałem mu przemówić.
- Dobrze… Już nikogo nie wezwę. Zaraz wszystko wyjaśnię!
Wygryw.wav motzno. Fronczevko gorączkowo przekazał mi wszelkie istotne detale, dotyczące spotkania z RiGCz-owcem. Okazało się, że chodzące po stacji plotki, o których zasłyszał Dajka, okazały się prawdą. Faktycznie wyszło, że sytuacja na Wykopowickiej – z której to przybył RIGCz-owiec – malowała się w jeszcze tragiczniejszych barwach, niż można było z początku przypuszczać. Dawne zawalenie się tunelu doprowadziło do uszkodzenia kanalizacji, a tym samym wydostania się okropnych gazów – a te, przebywając w szczelnej izolacji gruzu, skumulowały się tam w niewyobrażalnych ilościach. Jedyną opcją ratunku, dla wyżej wspomnianej stacji, jest uzyskanie pomocy z Hydraulicznej, bo ludziom zaczyna odkurwiać coraz mocniej.
- W takim razie dokąd udał się RiGCz-owiec? Dlaczego mówił ci, że może nie wrócić? – dopytywałem.
- Słyszałeś o atakach na Normiczą?
- Normiczą? Masz na myśli NASZĄ Normiczą?
- Tak. Od kilkunastu tygodni nasza stacja jest atakowana przez nowy, nieznany gatunek. Nie rozpowiadaj o tym na prawo i lewo, bo nie chcemy siać paniki, ale podejrzewamy, że „Brązowi” – jak ich nazywamy – pochodzą właśnie z okolic Wykopowickiej.
- Jakim cudem? Przecież Wykopowicka jest po drugiej stronie metra, dlaczego miałyby przebywać, aż tak daleki dystans? – zastanawiałem się.
- Tego jeszcze nie wiemy, ale wszystko wskazuje na to, że pochodzą właśnie stamtąd. Ich kolor i zapach, sugerują… no… kontakt z wadliwą kanalizacją, jeśli rozumiesz. Te istoty emanują jakąś dziwną, nieznaną nam mocą. Nie mówię tylko o tym okropnym zapachu odchodów, ale też niebywałym wzroście, prędkości i umiejętności mącenia umysłu. Chociaż co do tego ostatniego nie jesteśmy pewni, możliwe, że umysły mąci sama woń, bo podobne sytuacje dzieją się na Wykopowickiej, gdzie nikt nie zgłosił jeszcze spotkania brązowego. Najpewniej właśnie te całe wyziewy, robią taką sieczkę. – doprecyzował, widocznie wystraszony słowami, które wprawiały jego struny głosowe, w pełen strachu rezonans. Chociaż możliwe, że po prostu dusił się od mojej zacisniętej na jego szyi dłoni.
- To wyjaśnij mi jeszcze, dlaczego o pomoc poprosił akurat ciebie? Przecież nie masz nic wspólnego z kanalizacją. Dlaczego nie poprosił mnie!? Jak własną kieszeń, znam każdą rurę na Normiczej. Wykopowicka też nie stanowiłaby dla mnie problemu. – zadąsałem się.
- Szczerze, to wziął mnie tylko dlatego, że każda poprzednia osoba, którą o to prosił, chciała, żeby zawarli umowę o pracę. Kiedy jednak dotarł do mnie, byłem gotowy nawet na śmieciówkę, czytaj umowę o zlecenie. Nie myślał o pieprzonym specjaliście od spraw kanalizacyjnych, chodziło o przekazanie informacji na Hydrauliczną i najęcie kilku Ukraińców, żeby rach-ciach załatwili problem. W chacie mam schowaną butelkę bimbru, która miała posłużyć za kartę przetargową, dla tych schlanych mord.
- Dobra, chyba wszystko już wiem – rozluźniłem uścisk na jego grdyce i schowałem nóż. – Mam dla ciebie propozycje. Pójdziemy razem na tę całą Hydrauliczną. Ty zachowasz zapłatę od RiGCz-owca, a ja pomogę w naprawie rur. Przez kilka niuansów i sytuacji, o których wolę nie wspominać, zakładam, że nie będę miał już czego szukać na Normiczej. Jeśli pomogę w naprawie kanalizacji, zatrzymamy ataki brązowych i otrzymam odkupienie, a poza tym pozwiedzam co nieco metro. Co ty na to?
- Niech ci będzie, ale spróbuj jeszcze raz przystawić mi nóż pod gardło, a przy najbliższej toalecie, sprawię, żebyś przestał wizualnie różnić się od brązowych. Rozumiemy się? – spytał, poprawiając kurtkę.
- Jeszcze jak.
Szykując się do tej dalekiej drogi – jakby nie patrzeć, było przed nami kilkanaście stacji – chcąc nie chcąc, zmuszeni byliśmy zdobyć odpowiednie wyposażenie. Koniecznym było więc poświęcenie kilku słabszych kart z wizerunkami świętych, bo gdzieś owe dobra trzeba było nabyć. No, ale cóż – taka wyprawa wymaga poświęceń – wypunktowałem sobie. W naszym bagażu znalazły się sentymentalne rupiecie zabrane z Normiczej, jedzenie, woda oraz najważniejsze, czyli broń. Najistotniejszymi elementami naszego rynsztunku były: obrazki ze świętymi – wśród nich perełka, św. Dyzma z dorsysowaną na ręce swastyką i okrągłymi okularami na oczach; pobazgrany podręcznik od religii; i mieszek z monetami na tacę, czyt. broń ostatniej szansy. Dodatkowym elementem uzbrojenia, były oczywiście karabiny maszynowe i pistolety z tłumikiem, jednak zabraliśmy je bardziej w celach obrony przed ludźmi, niżeli klerami, których taki arsenał nie za bardzo się ima. Rzecz jasna, możliwe jest pokonanie niższej klasy klechy, z pomocą standardowego rynsztunku, jednakże na potężniejsze stworzenia, taka broń po prostu się nie sprawdza. Ostatnią częścią planu było wykupienie drezyny, co poszło zadziwiająco łatwo, oczywiście nie licząc wiatru, jaki zaszumiał wtedy po naszych kieszeniach. Cieszył natomiast fakt, że między Normiczą, a Chanowską, przejazd był bezpieczny na tyle, że kursowały tam drezyny.
Jak już siedzieliśmy w tej drezynie pasażerskiej, to był tam taki Paweł, i jechałem z Fronczevkiem, i go spotkaliśmy, i potem jeszcze po drodze pojechaliśmy na Chanowską na szczury na patyku, i po drodze wtedy jeszcze, już w kierunku Hydraulicznej poszliśmy.
Opuszczenie Chanowskiej nie było jednak tak proste, jak z początku się spodziewaliśmy. Docierając na miejsce, zapłacililiśmy przewoźnikowi – wysiedliśmy w pośpiechu, okazało się, że nieco się przeliczyliśmy i nie było nas stać na dalszą jazdę.
- Dwajścia obrazków, nie pięć się należy – wyartykułował przewoźnik.
- Ale to było zaledwie kilkaset metrów, maksymalnie nieco ponad kilometr! – uniósł się Fronczevko.
- Cennik, proszę Pana, był wywieszony, a mi należy się zapłata. Wiedział Pan, czym jedziemy – roześmiał się i wyjął ukryty pod podwoziem, wspomniany wyżej cennik, z wypisanymi na nim niebotycznymi cenami.
- Ździerstwo! Cennik nie był widoczny, a z tego, co widzę, nie jest to nawet drezyna Taxi, tylko TaxL… Cholerni podszywacze – wykrzyczałem zdenerwowany.
- Wsiedli Panowie? Wsiedli. Więc 20 obrazków albo załatwimy to inaczej – zagroził, muskając się po skrytym w bokserkach magazynku... przynajmniej mam nadzieję, że był to magazynek.
Niechętnie wręczyliśmy mu pożądaną kwotę. Pierdoleni naciągacze, tylko żerują na ludzkiej nieuwadze. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przyciąganie uwagi, więc z zaciśniętymi szczękami opuściliśmy drezynę i zaczęliśmy rozglądać się po Chanowskiej. Przy samym wejściu daliśmy się namówić na wspomniane wcześniej szczury na patyku – kolejny obrazek w pizdu, ale czymś trzeba było zagryźć cały ten stres.
Chanowska była utrzymana w blednącym pod wpływem lat kolorze żółtym, zielonym i pomarańczowym, a przez środek peronu przebiegały cienkie kolumny. Stację przepełniał gwar i harmider. Baraki mieszkalne były rozstawione po długości obu torowisk – nawet na tym, po którym jeżdżą drezyny. Kiedy ten cholerny przewoźnik ruszył w dalszą podróż, rozpieprzył kilka mieszkań, w efekcie dało się słyszeć rozwścieczony głos: Ile razy mam wam powtarzać sukinsyny, żebyście nie przejeżdżali przez moją chatę! – trudno takiemu nie współczuć.
Najwidoczniejszą cechą peronu nie był jednak sam powszechny chaos i tłok, a roznoszący się tam zapach – trudna w ominięciu woń szczurzego mięsa i dobiegające z każdej strony okrzyki sprzedawców, tego, heh „rarytasu”.
- Kupujcie świeże szczury! Smażone w panierce, gotowane we wrzątku, pokrojone, nadziewane, faszerowane, kupujcie, kupujcie!
Na tle wszystkich wyróżniał się rdzawo włosy, młody kuchcik ze zdobiącą jego głowę czapką, wokół którego zebrane było ogromne grono gapiów. Jego ruchy przy palenisku, wyglądały niczym romantyczny taniec baletnicy, tyle że nie tańczącej, a z gracją i muzycznością szatkującej w powietrzu szczurze truchła. Niezmiernie zaciekawieni dołączyliśmy do reszty obserwatorów tego spektaklu.
Z ekscytacji, wyrwało mnie zdziwienie – kiedy kucharz ustał pod odpowiednim kątem, światło emanujące z rtęciowej lampy, rozświetliło wnętrze nakrycia jego włosów – a pod nim, no kurwa nie zgadniecie – JEBANY SZCZUR. Gryzoń pociągał za włosy kuchennego tancerza i jakby kierował każdym jego ruchem. Japierdole, do czego to doszło. Szczur pomaga w gotowaniu innych szczurów, czy to nie jest jakaś forma kanibalizmu? – przeszło mi przez głowę.
Po zakończonym spektaklu, wraz z Fronczevko, podążyliśmy, za podejrzanym gościem do toalet, dostosowanych pod pełnienie funkcji magazynu na jeszcze żywe szczury. Nie minęła chwila, a staliśmy naprzeciw kucharzyny i zapytaliśmy, o to, co się tutaj odkurwia. Gość przedstawił się jako Hummus – niegdyś pracownik wielkiej restauracji, który po apokalipsie, musiał się podszkolić w nowych technikach kulinarnych (choć jak sam podkreślał, w restauracji też miał doświadczenia ze szczurami w garnkach, jednak to bardziej w wyniku zaniedbań BHP, a nie celowych zamierzeń). Wszystko zawdzięcza utalentowanemu szczurkowi, który wabi się „Dżuma”.
W ciągu całej naszej niewątpliwie ciekawej konwersacji, z klatek nieustannie dobiegały okrzyki rozwścieczonych i przerażonych perspektywą ugotowania, gryzoni. Nim się obejrzeliśmy, drzwi zostały zablokowane przez spadajcą z szafki sztachetę, na której to centralnej części stanął jednooki szczur z piracką opaską na wspomianym ubytku. Uniósł swoją niewielką łapkę, a z za klatek wybiegły dziesiątki gryzoni, które w okamgnieniu, zdobyły przewieszony przez szyję Hummusa, klucz i nim zdążyliśmy zareagować, klatki z niedoszłym mięsem, były już otwarte. Ja, Fronczevko i Hummus ze stojącym na jego głowie zdrajcą narodu szczurzego – Dżumą. Otoczeni przez jebane gryzonie, które z każdą minutą zbliżały się coraz szybciej. P O T Ę Ż N Y dowódca ze sztachety, zapiszczał w naszym kierunku:
- Spójrzcie w górę.
No i w tym momencie film mi się urwał na jakieś kilka godzin, bo jebane chuje zrzuciły na nas wór z ziemniakami.
Co było dalej? Chuj wie, mówię przecież, że straciłem przytomność. Może przypomnę sobie przy tworzeniu następnego wpisu.
A no i zapamiętajcie – jak traficie kiedyś na toaletę pełną szczurów, to spierdalajcie co sił. Nie z powodów higienicznych, a raczej z chęci zachowania bezpieczeństwa. Nigdy nie wiadomo co te kurwie wymyślą. No i rzecz jasna uważajcie na spadające chuj wie skąd worki, zwłaszcza te pełne ziemniaków. Szczerze, to dalej uważam, że to zagranie z ciężką torbą, było tylko chujowym zagraniem fabularnym, ze strony jakiejś wyższej stwórczej siły, żeby na siłę potrzymać was w niepewności, a mi dodać kolejny punktor do listy „Dlaczego powinienem się zajebać”. Do usłyszenia anonki.