Wyświetlenia: 733 / 0 | Seria: Zwyczajne | Dodano przez:anon

Ta opowieść jest prawdziwa. Dawno, dawno temu, jak za zachodnią granicą obowiązującą walutą było DM, a na drogach królował Żuk krul druk, grałem w pewnym zespole. A ściślej rzecz biorąc była to orkiestra dęta. Tak , bracia Golec, huty , kopalnie, ochotnicza straż pożarna i takie tam.
No więc pojechaliśmy grać gdzieś na przystani nad jeziorem. Taka wiejska marina gdzieś w Wielkopolsce. No i gramy sobie, raz po raz robimy przerwę na browara potem znowu gramy, słońce i plaża i wogóle milusio.
A dalej było tak: po plaży łaziła babka z psem, takim wilczurem aka owczarkiem niemieckim. Akurat mieliśmy przerwę na browar. I na to przybija do pomostu czy jak się to po żeglarskiemu nazywa, kolo żaglowką. I na tej żaglówce ma psa. Takiego małego oszczajmurka. I ten oszczajmurek wyskoczył z żaglówki i rzuca się na wilczura. Wilczur chwycił oszczajmurka w zęby i majta nim na lewo i prawo. Kolo jak to zobaczył to złapał co miał pod ręką i jebs, napierdala tego wilczura po dyni.
Na to kumpel: "E! Panie, nie puzonem!"
Wilczur zwiał do pańci, oszczajmurek uratowany , a kolo wyciąga portfel i mówi z pogardą w głosie godną samego prezesa: "zapłacę wam za tę trąbkę"
Dobra. Na ławce leżały trzy puzony pochodzenia NRD bądź Czechosłowackiego warte tyle co ich waga w skupie metali kolorowych. No i czwarty, nówka Yamaha , warta (wtedy!) pięć i pół klocka nie licząc futerału. Pan żaglówka nie miał tyle przy sobie.



Top tygodnia
Wysyłanie...