Ulica Krucza
Wyświetlenia: 4257 / 0 | Seria: Creepypasty | Dodano przez:anon
Zacznijmy od mojego mieszkania. W teorii było one przygotowane dla czterech osób - tyle było pokoi, a do tego dochodził przedpokój, kuchnia i łazienka. Mój pokój był na końcu korytarza, więc musiałem przejść właściwie przez cały dom, żeby się do niego dostać. Przez sześć miesięcy, które w nim spędziłem, nikt się nie wprowadził. I o ile mi wiadomo, przez cały ten czas mieszkałem tam sam. Przynajmniej taką mam nadzieję. Czasem w nocy słyszałem dziwne drapanie z pokoju obok, ale tłumaczyłem sobie, że to pewnie jakieś korniki czy kurwa inne szczury bo kamienica była jednak dość stara. Mimo to zdawałem sobie sprawę, że ten dźwięk był... dziwny. Brzmiało to jakby ktoś chodził wzdłuż całej ściany nie odrywając od niej paznokcia. A potem zawracał z powrotem. I tak w kółko. Czasem gdy przechodziłem przez przedpokój wydawało mi się, że widzę blade światło lub jakiś ruch w którymś z pokoi, ale nigdy nie zdołałem ustalić co to właściwie było. Noce były najgorsze. Mieszkanie było na parterze i często słyszałem dziwne dźwięki dobiegające z piętra wyżej. Coś jakby odgłosy czołgania się po podłodze i... sam nie wiem, uderzeń czy czegoś w tym stylu. Starałem się nad tym za dużo nie zastanawiać. Pewnego dnia ktoś ustawił pod moim oknem fotel. Czarny, skórzany fotel. Nie mam pojęcia kto to zrobił, ani po co, wiem na pewno że kiedy czasem otwierałem okno po zmroku, słyszałem zza niego czyjś oddech. Nigdy nikogo jednak nie przyłapałem. Sąsiadów praktycznie nie widywałem.
Naprzeciwko mojej kamienicy, która mieściła się akurat na końcu ulicy stało przedszkole. Kiedy czasem przechodziłem obok lub wyglądałem przez okno, widziałem sylwetki przewijające się za oknami i słyszałem śmiechy dzieci. Nawet w środku nocy. Najbardziej przeraził mnie moment, kiedy postanowiłem przyjrzeć się cieniom za szybami i zrozumiałem, że te sylwetki należą ewidentnie do dorosłych ludzi, a mimo to zdawało mi się, że to właśnie z ich ust wydobywają się dziecięce śmiechy i chichoty. Czasem śpiewali piosenki, czasem recytowali wiersze po łacinie.
Bałem się wychodzić po zmroku. Po drodze do domu musiałem patrzeć na dwie kamienice po bokach ulicy. Były stare, ceglane. Śmierdziały grzybem i starością. W oknach często stali ludzie. Ich ciała były jednak dziwacznie wygięte, a twarze, które czasem udawało mi się dostrzec, zupełnie zdeformowane, niemal nieludzkie. Dlatego wolałem, kiedy nigdzie nie paliły się światła. Wtedy przynajmniej nie byłem w stanie dostrzec tych ludzi. Wzdłuż drogi stały również samochody. Większość z nich była bardzo stara, nigdy nie widziałem żeby ktokolwiek wyjeżdżał lub wjeżdżał w naszą uliczkę. Za to bardzo często widziałem ludzi, którzy w nich siedzieli. Gdy było ciemno widziałem tylko fragmenty ciał, oświetlone przez uliczne latarnie, ale nie miałem wątpliwości, że niemal w każdym aucie ktoś siedział. Nie byłem w stanie dostrzec twarzy tych ludzi ani nawet określić ich wieku czy płci. Oni po prostu siedzieli w bezruchu, prawdopodobnie patrząc się przed siebie. Albo na mnie.
Ale żadna z tych rzeczy, które wymieniłem nie była tak przerażająca jak dzwonki. Te jebane dzwonki. Otóż czasem, gdy wracałem do domu słyszałem brzęczenie dzwonków powiewających na wietrze. Na początku myślałem, że ktoś po prostu przywiązał je na balkonie, ale po jakimś czasie dotarło do mnie, że za każdym razem dźwięk dobiega z innej strony. Kilka razy wydawało mi się nawet, że dzwonki kołyszą się w rytm czyichś kroków, jak gdyby ktoś chodził po kamienicach trzymając je w dłoni. Jednego dnia prawie padłem na zawał, kiedy usłyszałem je za swoimi plecami. Oczywiście kiedy się odwróciłem, niczego tam nie było, a sam dźwięk gwałtownie ucichł. Nawet kiedy leżałem czasem w łóżku, byłem w stanie usłyszeć to jebane dzwonienie naprzemiennie zbliżające się do mojego mieszkania i oddalające się od niego. Do dziś słyszę je w głowie. Ale były i noce, kiedy dzwonki milczały i szczerze powiedziawszy, wolałem już ich dźwięk od tej przeraźliwej ciszy. Jakiś miesiąc przed moją przeprowadzką zaczęły się śmiechy na klatce schodowej. Podobne do tych dobiegających z przedszkola, ale brzmiące bardziej jak chichotanie staruszki. A właściwie kilku staruszek bo głosów było wiele. Ktoś zaczął biegać po schodach w tą i z powrotem i potrafił to robić całą noc. Słyszałem wszystko bardzo wyraźnie. Jedyną osobą, którą spotkałem pod kamienicą przez te sześć miesięcy był pan Jakub Koźliński. Miły starszy pan. Zamieniliśmy ze sobą kilka słów. Kilka tygodni później przez przypadek natknąłem się na jego grób, odwiedzając swoich dziadków podczas święta zmarłych. Umarł ponad pięćdziesiąt lat temu, ale zdjęcie na nagrobku nie pozostawiło mi żadnych wątpliwości.
Nigdy nie poznałem właściciela kamienicy. Wszystkie formalności załatwialiśmy z użyciem karteczek, które mi zostawiał, gdy mnie nie było. Pieniądze zostawiałem w kopercie przy drzwiach. Znikały przeważnie w nocy i gdy wstawałem już ich nie było.
Historia tego typu powinna skończyć się szalonym twistem i kiedy wspomnę o tym, że po dwóch latach postanowiłem odwiedzić ulicę Kruczą, spodziewacie się zapewne, że powiem, że magicznie zniknęła i nie znalazłem po niej śladu. Ale niestety to nie jest prawda. Ulica Krucza wciąż istnieje i jeśli mam być szczery to wydaje mi się, że byłem jedyną żyjącą osobą, która tam kiedykolwiek mieszkała. Nawet teraz, po tak długim czasie słyszę w uszach to pierdolone dzwonienie za każdym razem gdy kładę się do łóżka. I za każdym razem modlę się, żebym nie obudził się znów w tym mieszkaniu, w kamienicy na ulicy Kruczej.