Card image cap

Kobieta z pomarańczą

Wyświetlenia: 3661 / 0 | Seria: Creepypasty | Dodano przez:anon

Część pierwsza

Jestem dorosłym, logicznie myślącym człowiekiem, ale teraz płaczę ze strachu. Innymi słowy, historia kobiety z pomarańczą

Dobra, ludzie, zanim zacznę, muszę was ostrzec. Ta opowieść jest niestety absolutnie prawdziwa. A także, bardzo długa. Cofa się w czasie do mojego dzieciństwa, ale do niedawna nie była tak przerażająca. Teraz jestem kompletnie przestraszony. Jestem dorosłym, logicznie myślącym i inteligentnym (a przynajmniej chciałbym w to wierzyć) człowiekiem, który siedzi właśnie na łóżku, śmiertelnie przerażony, z gęsią skórką na całym ciele i łzami strachu ściekającymi mi po twarzy. Proszę was o pomoc w wyjaśnieniu tego horroru.

Chcę, żebyście wiedzieli, że to co przeczytacie, jest sytuacją przetworzoną przez mój umysł. Lubię myśleć, że jestem racjonalistą, ale nie byłem w stanie wyjaśnić tych wydarzeń w żaden logiczny sposób.

Od kiedy moja mama zmieniła pracę, zaczęła zawierać nowe znajomości. W naszym kraju na porządku dziennym jest odwiedzanie przyjaciół, wpadanie na kubek kawy, ciasto, ploteczki i co tam jeszcze. Po kilku tygodniach w nowej pracy, mama zaprzyjaźniła się z tą kobietą, Rose. Przychodziła może dwa razy w tygodniu i razem z moją mamą siedziały przy stoliku do kawy na balkonie i po prostu rozmawiały. Pewnego dnia, miałem wtedy siedemnaście lat, byłem z nimi na balkonie. Nie jestem pewien, czemu tam byłem, ale znając mnie, pewnie skończył się limit internetu (mieliśmy w tamtym czasie łącze z dostępem czasowym) i nudziło mi się okropnie. No więc siedzieliśmy tam, one plotkowały, co kto ostatnio usłyszał. W pewnym momencie mama poszła do kuchni po ciasto, które upiekła. Ja zostałem przy stoliku z Rose i przez to moje życie zmieniło się na zawsze. Rose była piękną kobietą. Miała 170 cm wzrostu, długie czarne włosy i perłowobiałe zęby. Po prostu atrakcyjna. W każdym razie, siedziałem tam z nią, a ona zwróciła się w moją stronę. Miała upiorny uśmiech na twarzy, jasnoczerwona szminka na ustach i odsłonięte białe zęby tylko czyniły go straszniejszym. Jej głowa poruszała się powoli, zupełnie jakby stała się lalką. Odezwała się do mnie niskim głosem, zbyt cicho, żebym mógł ją zrozumieć.

- Słucham? - powiedziałem. Nie byłem jeszcze wystraszony, tylko trochę zdziwiony.

- Jesteś gotowy do drogi? - zapytała mnie głosem małego dziecka, nie żartuję. Brzmiała jak ośmiolatka.

Cały czas miała uśmiech na twarzy. Pytanie wypowiedziała przez zęby, nie poruszając szczęką.

- Co? - spytałem, zaczynałem się bać.

- Jesteś gotowy? - Te same słowa. Tym razem wyjęła pomarańczę z torebki Po prostu ją wyciągnęła i tak trzymała. Nie zaproponowała mi jej, nie zjadła sama, po prostu trzymała.

W tym momencie byłem już przestraszony na serio. Na szczęście moja mama przyszła w końcu z ciastem. Rose, zupełnie, jakby ktoś wcisnął guzik na pilocie, powróciła do normalnego stanu. Schowała pomarańczę do torebki, mama nawet tego nie zauważyła. Wyszedłem stamtąd z dziwnym uczuciem, ale szybko minęło.

Tamtej nocy miałem problem z zaśnięciem. Mój pokój jest na parterze, więc okno znajduje się jakieś półtora metra nad ziemią. Patrzyłem na zewnątrz, modląc się, żeby nie zobaczyć żadnego monstrum. Przewracałem się z boku na bok i może co pięć minut spoglądałem przez okno. Robiło się późno i zaczynałem odpływać, ale musiałem zerknąć ostatni raz. I ona tam była. Stała za oknem. Rose. Po prostu stała, patrząc wprost na mnie (mogłem ją zobaczyć w świetle księżyca) z tym samym uśmiechem na twarzy. Czerwona jak zwykle szminka, zęby niezwykle białe. Sparaliżował mnie strach. Często wyobrażałem sobie, co zrobiłbym w podobnej sytuacji i zawsze miałem plan ucieczki w swoim hipotetycznym scenariuszu. Ale kiedy przyjaciółka mojej matki wgapiała się we mnie o czwartej nad ranem, po prostu uśmiechając się, nie mogłem się poruszyć. Zaschło mi w ustach, dostałem gęsiej skórki (mam ją też teraz, gdy piszę te słowa) i przysięgam, że czułem chłód w pokoju, choć pewnie była to tylko reakcja organizmu na szok. W końcu odważyłem się wstać. Zacząłem iść w kierunku drzwi. Jej głowa obracała się za mną. Powoli. Z uśmiechem. Znowu wyglądała jak lalka bez życia. Chciałem zawołać rodziców, ale znając ich, postanowiłem jeszcze nie panikować. Musiało być jakieś racjonalne wyjaśnienie, prawda? Z nieznanego mi powodu, zdecydowałem się podejść do okna i zapytać, o co jej chodzi. Zrobiłem dwa kroki w jej kierunku i zamarłem. Zamarłem, ponieważ się poruszyła. Wiecie, co zrobiła? Wyjęła pomarańczę z torebki. Może ktoś wie, jaki jest rekord posiadania gęsiej skórki? Bo to draństwo nie zamierza zniknąć. W każdym razie, po minucie postanowiłem iść dalej. Jestem silnym facetem, pomyślałem, dam radę z nią wygrać, jak przyjdzie co do czego. Żeby otworzyć okna w moim domu, trzeba je podnieść. Podszedłem i podciągnąłem je z 30 centymetrów. Ona się nie poruszyła, tylko trzymała pomarańczę i patrzyła na mnie z najstraszniejszym uśmiechem, jaki można sobie wyobrazić. Stałem tam. Ona stała na zewnątrz. Zaczęła się schylać. Każdy jej ruch był tak powolny, tak mechaniczny. Schylała się, żeby dosięgnąć otwartej części okna. Byłem przerażony. Ona przełożyła głowę przez otwór (ledwo starczyło miejsca).

- Pójdziesz teraz ze mną? - zapytała głosem ośmiolatki, ręka z pomarańczą przecisnęła przez szparę.

Co miałem zrobić? Co ty byś zrobił? Biegł jak opętany. Wypadłem z pokoju, zawołąłem rodziców. Tata śpi niezbyt mocno, więc pierwszy wyskoczył z łóżka i odkrzyknął do mnie, pyta, co się dzieje. Mogłem jedynie wybełkotać „Rose... okno”. Kiedy tata nakładał spodnie, pobiegłem z powrotem do pokoju, chciałem, żeby Rose tam była, żeby nie pomyśleli, że zwariowałem. Znacie to z horrorów, że ktoś znika zanim wróci świadek. Stało się podobnie, z tą różnicą, że zdołałem jeszcze ją dostrzec. Koło domu stojącego jakieś sto metrów od mojego, mają tam światła reagujące na ruch. Zobaczyłem zapalającą się lampę i Rose znikającą za tamtym domem. Zanim tata wpadł do mojego pokoju, jej już nie było. Po długiej rozmowie, uznał, że miałem koszmarny sen i poradził, żebym wołał go tylko wtedy, gdy ktoś naprawdę wejdzie do mojego pokoju.

- Ty i twoja wyobraźnia – powiedział, wychodząc.

Nie ma potrzeby wyjaśniać, że tamtej nocy wcale nie spałem.

W kolejnych miesiącach nic się nie wydarzyło. Rose nadal odwiedzała moją mamę, ale ja zawsze starałem się na nią nie wpaść. Jak w życiu każdego nastolatka, wiele się u mnie działo, więc zapomniałem o incydencie z Rose. Pewnego dnia spędzałem popołudnie, przeglądając Internet. Zgłodniałem, więc jak każde zepsute dziecko, zawołałem mamę, żeby przyszła. Nie przyszła. No nic, taki los, musiałem pójść do kuchni i sam zrobić sobie kanapkę. Kuchnia w naszym domu jest połączona z salonem, ale nie zobaczy się go, dopóki nie zrobi się paru kroków w głąb kuchni. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Zmroziło mnie. Tam, dokładnie tam, na kuchennym stole. Pomarańcza. Przez głowę przeleciała mi myśl o tamtej strasznej nocy. Rose tu jest. Stałem bez ruchu w miejscu. Po kilku sekundach zrozumiałem, jak głupi jestem, łącząc zwyczajny owoc ze zwariowaną podglądaczką. Więc podszedłem do blatu, aby odłożyć pomarańczę do miski. Wziąłem ją w dłoń i usłyszałem:

- Wkrótce będziesz musiał pójść ze mną, wiesz? - Dziecięcy głos. To Rose.

Wydałem z siebie odgłos przypominający kwik świni w rzeźni. Obróciłem się błyskawicznie i zobaczyłem ją pośrodku salonu. Stała tam ze zwyczajowym uśmiechem, taką samą czerwoną szminką i białymi zębami. W zwolnionym tempie przychyliła głowę odrobinę w lewo. Pamiętam, jakby to było wczoraj: długie, czarne włosy spływające po ramionach, biała, letnia sukienka, czerwone buty pasujące do koloru szminki. Zapomniałem wspomnieć, że była bardzo blada. Nawet latem wydawała się stronić od słońca. To tylko potęgowało wrażenie. Ta kobieta, która już raz wystraszyła mnie śmiertelnie, stała w moim salonie, blada jak duch, z czerwoną szminką na ustach i czerwonymi butami na stopach, z głową przechyloną na bok, przemawiającą głosem dziecka. A potem, potem wyjęła z torebki pomarańczę. Powoli, patrząc na mnie, jakby chciała, żebym wziął ją od niej. Mój instynkt obronny miał właśnie przejąć kontrolę i kazać mi uciekać albo rzucić się na tę wariatkę, kiedy moja mama weszła do pokoju. Wiem, że to złudzenie, ale wydawało mi się, jakby mama wniosła ze sobą światło. Odetchnąłem z ulgą. Rose oczywiście wróciła do „normalnego” stanu. Miały zamiar wyjść razem na spacer, moja mama poszła się przygotować, a ona w tym czasie dręczyła mnie swoim szaleństwem.

Moi rodzice nigdy by mi nie uwierzyli, nie byłem pewien, co mam zrobić. W moim wieku nie mogłem nic zrobić, tak myślę. Ale przyrzekam, walnąłbym ją, gdyby się do mnie jeszcze raz zbliżyła.

Minął rok albo więcej bez żadnych wypadków. Przygotowywałem się do wyjazdu do Stanów Zjednoczonych na studia. Miałem tam grać w koszykówkę, więc musiałem być w formie. Spędziłem lato poza domem, na obozie treningowym w mieście oddalonym o 60 kilometrów od mojego rodzinnego miasta. Ostatniej nocy na obozie wydarzył się ostatni incydent. Mój współlokator wyjechał dzień wcześniej, więc miałem pokój tylko dla siebie. Byłem podekscytowany zbliżającym się wyjazdem do Ameryki i nie mogłem zasnąć. Pokój mieścił się na trzecim piętrze, miał piękny balkon. Na zewnątrz było ciepło, więc wystawiłem krzesło, żeby tam sobie posiedzieć. Zaraz tego pożałowałem.

- Najwyższy czas, żebyś ze mną poszedł.

Myślałem, że narobię w spodnie. Minęło sporo czasu od ostatniego spotkania, ale takie coś zostaje z tobą na zawsze. Obróciłem głowę w prawo. Rose stała na barierce sąsiedniego balkonu. Nie na balkonie czy krześle, ale ma barierce. Nie wiem, jak utrzymywała równowagę. Balkon był co najmniej 15 metrów nad ziemią. A ona stała i trzymała w ręku pomarańczę. Ale tym razem owoc wydawał się zgniły, nie tak świeży jak poprzednim razem. Bałem się, że przeskoczy na mój balkon, dzielił ją około metr. Bałem się też, że zabije się przy tym, a ja będę winny. Nie miałem pojęcia, co się działo.

- Najwyższy czas, wiesz? - powiedziała dziecięcym głosem, z zamkniętą szczęką, ściśniętymi zębami wyłaniającymi się zza ust w kolorze świeżej krwi. Wyglądała na bledszą, głowę przechyliła jeszcze bardziej w lewo. Na nogach miała czerwone buty.

- Czego ode mnie chcesz?! - krzyknąłem z desperacją i gniewem na kobietę, która była powodem mojej udręki. Miałem nadzieję, że ktoś mnie usłyszy i będzie świadkiem niepokojenia mnie przez tę wariatkę.

- Chcę tylko, żebyś znalazł się tam, gdzie należysz – odezwała się, nie rozwierając szczęki. Podniosła rękę w moją stronę, jakby chciała ofiarować mi na wpół zgniłą pomarańczę.

- Odwal się, wariatko. - Otworzyłem drzwi pokoju i wszedłem do środka. Usłyszałem:

- Przyjdziesz.

Trzasnąłem drzwiami. Doszedłem do wniosku, że Rose jest schizofreniczką. Może przejąłbym się bardziej, ale opuszczałem kontynent za kilka dni, sądziłem, że tam będę bezpieczny. Byłem w błędzie.

Wiem, że mam już ścianę tekstu, ale opiszę jeszcze skróconą wersję kolejnych wydarzeń. Przybyłem do USA, mieszkam tu od siedmiu lat. Zapomniałem o incydentach z Rose i poszedłem naprzód. Jedyny raz, kiedy pomyślałem o tej kobiecie, był podczas rozmowy z moją mamą. Powiedziała, że od kiedy wyjechałem, przestała się z nią przyjaźnić. Byłem zadowolony. Ostatnie siedem lat to najlepsze lata mojego życia. Ukończyłem studia z tytułem magistra, poznałem wspaniałą dziewczynę, no wiecie, było dobrze. Ale musiało się coś wydarzyć.

Jestem fanem nowych technologii, uwielbiam Apple'a (nie zastrzelcie mnie za to). No więc, to był ostatni piątek sierpnia, dwudziesty pierwszy, dzień wypuszczenia na rynek nowego iPhone'a 5. Czekałem przed sklepem, tak jak pięćdziesięciu innych ludzi. Byłem chyba piętnasty w kolejce. Pada deszcz, jest zimno. Stoję tam od czterech godzin. Drzwi w końcu się otwierają. Powoli się przesuwamy. Spoglądam na drugą stronę ulicy i momentalnie się zatrzymuję. Ludzie wpadają na mnie, słyszę narzekanie. Ale spływa to po mnie. Po drugiej stronie widzę kobietę w białej sukience z przekrzywioną głową i czymś pomarańczowym w ręce. Uśmiech na twarzy. Szminka tak czerwona, że widzę ją wyraźnie z dużej odległości. Nie mogę się poruszyć. Ktoś z tyłu popycha mnie i upadam. Kiedy zbieram się w sobie, dostrzegam, że kobieta znika za rogiem. Nie wstaję z ziemi. To była Rose. To była ona, przysięgam. Siedzę tam jeszcze przez kilka minut, podnoszę się i wchodzę do sklepu. Nic nie zostało. Przechodzę na drugą stronę ulicy. W miejscu, w którym ją zobaczyłem, leży zgniła pomarańcza. Tylko tyle. Po prostu zgniła pomarańcza. Zaczynam płakać, gdy wspomnienia wracają. Rozmyślam, czy moje życie będzie już zawsze śledzone przez jakąś maniaczkę. Jak ona w ogóle mnie znalazła?

Spędziłem kilka następnych godzin w pobliskiej kawiarni, popijając herbatę i zastanawiając się, czy jest jakieś logiczne wyjaśnienie. Rodzina i przyjaciele wiedzą, gdzie jestem, nie trzymam swojego miejsca pobytu w sekrecie. Śledziła mojego Facebooka? Moich przyjaciół? Czy przyjechała za mną, żeby mnie skrzywdzić? O co do diabła jej chodzi? Nie odpowiedziawszy sobie na te pytania, poszedłem do domu. Postanowiłem zatrzymać to dla siebie. Moja dziewczyna zauważyła, że coś jest ze mną nie tak, ale nie naciskała. Doszedłem do wniosku, że to było złudzenie, mój umysł się zgrywał, bo całą noc nie spałem, czekając w kolejce. Ponadto wtedy padało. Jak mogłem widzieć ją tak dobrze? A ta pomarańcza, to był po prostu zbieg okoliczności. Przekonałem samego siebie, że to wszystko było tylko moim wymysłem.

Ale dzisiaj przyszedł list. Dostaję dużo poczty, więc nie to jest niecodzienne. Jednak ta koperta nie miała adresu zwrotnego. Otworzyłem ją i doznałem szoku. Trzymałem zdjęcie z Polaroidu. Widniałem na nim ja, w kolejce przed sklepem. Tylko że było to zdjęcie zrobione przez osobę stojącą za mną. Dokładnie w momencie, w którym spoglądam przez ulicę. Wiem o tym, bo moja twarz na zdjęciu wyraża strach. Na odwrocie, czarnym długopisem napisano kilka słów: „TERAZ ze mną pójdziesz”.

Upuściłem zdjęcie i zapłakałem jak małe dziecko. Płakałem godzinami. Moja dziewczyna znalazła mnie w naszym pokoju, zwiniętego na łóżku, ze łzami cieknącymi po twarzy. Była przerażona, myślała, że umarł ktoś bliski, bo nigdy wcześniej nie widziała mnie płaczącego. Musiałem jej powiedzieć. Zacząłem opowiadać, opuszczając większość szczegółów, żebym mógł szybciej przejść do rzeczy. Kiedy mówiłem, ona robiła się coraz bledsza. Nie przerwała mi ani słowem. Gdy skończyłem, była biała jak duch. Potem zadała pytanie. Pytanie, które prawie sprawiło, że zemdlałem.

- Czy ta kobieta, trzymała w ręce... pomarańczę? - Zamarłem, ona zaczęła płakać jak nigdy wcześniej.

Długo rozmawialiśmy tej nocy. Jej opowieść wymagałaby tyle samo miejsca, a ja, szczerze mówiąc, jestem już zmęczony i prawie pewny, że nikt tego dokładnie nie przeczyta. Jestem także zagubiony. Zmieszany. Przerażony. Ale jeśli ktoś chce się dowiedzieć, dopiszę resztę. Napiszę w nadziei, że ktoś znajdzie rozwiązanie, odpowiedź. W tym momencie oboje się boimy, nie wiemy, co zrobić dalej. Policja to jakieś wyjście, ale co im powiemy? Nie wiem, boję się o siebie i o moją dziewczynę. Pomóżcie.

Dopisek: No dobra, nie wiem, jak to opisać. To się stało znowu. Z tym wyjątkiem, że jej nie widziałem. Pozwólcie, że streszczę wydarzenia:

9.00 – Poszliśmy na komisariat. Powiedzieliśmy im wszystko, co wiemy, pokazaliśmy im zdjęcie. Chociaż zachowywali się przyjaźnie, wyjaśnili, że nie mogą dużo zrobić, co najwyżej opisać w aktach zgłoszenie o osobie, która (ich zdaniem) nie jest nawet w kraju. Oni sądzą, że pomyliłem ją z kimś innym, a zdjęcie to najpewniej jakiś żart. Zabrali fotografię i odnotowali zgłoszenie, na wypadek, że dojdzie do czegoś jeszcze. Doszło.

13.00 – Pojechaliśmy do miasta, gdzie ją zobaczyłem. Dotarliśmy na miejsce, ale nic nie znaleźliśmy. Nie wiem, czego się spodziewałem. Zostaliśmy tam chwilę.

18.30 – Jazda do domu. Frontowe drzwi były otwarte, ale to nic nadzwyczajnego, mieszkamy ze współlokatorami. Poszliśmy na górę do naszego pokoju. Był otwarty. Zawsze upewniamy się, żeby go zamknąć. A poza nami tylko właściciel domu ma klucz. Zawołałem, żeby upewnić się, czy nikogo tam nie ma. Bez odpowiedzi. Wygląda na to, że nasi współlokatorzy gdzieś wyszli. Weszliśmy do środka i zamarliśmy. Nasz pokój jest raczej mały, mieści się w nim podwójne łóżko i szafa. Więc co zobaczyliśmy? Poduszki na szafce, ręczniki na łóżku, prześcieradło na podłodze. Jest rozłożone. W centrum leżą dwie połówki pomarańczy i kawałek skórki. Mój laptop zwrócony jest w stronę drzwi, gra w kółko jedną piosenkę. Kiedy wychodziłem, był wyłączony i zabezpieczony hasłem. Piosenka to ulubiony kawałek z dzieciństwa, „Africa” Toto. Tapeta została zmieniona na zdjęcie z czasów, gdy byłem dzieckiem, a nie miałem go nawet na komputerze.

19.00 – Wezwaliśmy policję, przyjechali po piętnastu minutach. Zrobiłem kilka fotografii tego bałaganu, zanim przybyli. Twierdzą, że rozpoczną dochodzenie, ale sprawa nadal nie jest na tyle poważna, żeby zbierać odciski palców i inne dowody.

20.30 – Zanim odjechali, poinstruowali nas, żeby dzwonić, gdyby coś się wydarzyło, poradzili nam też zatrzymanie się na jakiś czas u przyjaciół, jeśli to możliwe.

Kilka kolejnych godzin przegadaliśmy, próbując rozwiązać tę zagadkę. Byliśmy wyczerpani fizycznie i psychicznie. Jutro porozmawiam z mamą na Skype i zobaczę, czy ona coś wie. W nocy spiszę opowieść mojej dziewczyny, ale wyślę ją jutro rano, jeśli nie zdążę skończyć na czas. Załączę zdjęcia, które zrobiłem, tyle mogę wam obiecać.


Część druga

Relacja mojej dziewczyny. Jej wersja opowieści o kobiecie z pomarańczą

Okej, zdaję sobie sprawę, że trochę się z tym spóźniłem, ale jeśli czytaliście mój dopisek, wiecie, że trochę się tutaj działo. Jednak nic ponadto, policja zadzwoniła do nas dziś rano, żeby sprawdzić, co z nami i powiadomić, że nadal nie znaleźli rozwiązania.

A historia mojej dziewczyny... Zacznę od opisania nas obojga. Ja urodziłem się w Bośni i przeprowadziłem się do sąsiedniego kraju na Bałkanach, gdzie dorastałem. Do Stanów przyjechałem sześć lat temu. Moja dziewczyna urodziła się w Indiach, mieszkała w Kenii do trzeciego roku życia, później przeprowadziła się do Kanady. Poznałem ją przed około rokiem, od tego czasu jesteśmy razem.

Więc, moja dziewczyna, nazwijmy ją Lila, także kilkakrotnie spotkała Rose. Pierwszy raz, jak sobie przypomina, widziała ją w samolocie. Przez kilka lat pracowała jako stewardessa w Kanadyjskich Liniach Lotniczych. To był zwyczajny dzień, sześć lat temu, nie pamięta, dokąd lecieli. Lot trwał dwie godziny. Kiedy wszyscy usiedli i zapięli pasy, ona zaczęła podawać drinki. W obsługiwanej przez nią części siedziała Rose. Nie znała jej wtedy oczywiście. Powiedziała mi, że było w niej coś bardzo niepokojącego, ten uśmiech przyklejony do twarzy, blada skóra i ciągłe wpatrywanie się. Gdy zaproponowała jej napój i przekąski, nie odpowiedziała od razu, tylko rozciągnęła usta w jeszcze szerszym uśmiechu. Potem przemówiła:

- Mam coś dla ciebie – odezwała się głosem zupełnie niepasującym do kobiety w jej wieku. Pasował bardziej do nastolatki niż dorosłej osoby. Było w nim coś figlarnego, ale i przerażającego.

Różne rzeczy zdarzają się w pracy stewardessy, więc zaskoczyło jej to zbytnio.

Tak? Co to jest, proszę pani?

Nie traktuj mnie protekcjonalnie, lafiryndo – odpowiedziała błyskawicznie. Naprawdę szybko. Nie zauważyłam, żeby jej usta się poruszyły, kiedy to mówiła. Potem zazgrzytała zębami, nadal z uśmiechem, nigdy go nie zdejmowała z twarzy. To było czerwone światło dla Lili. Kiedy pasażerowie stają się agresywni, pracownicy wiedzą, że muszą trzymać się na dystans.

Dobrze, życzę miłego lotu.

Mam coś dla ciebie – wyszeptała, wyjmując pomarańczę zza pleców. Nie poruszyła ani jednym mięśniem na twarzy. Głos wciąż jak u nastolatki. Jak u dwunastolatki, która dopiero zaczyna dojrzewać.

Nie, dziękuję. - Lila uznała, że to jakaś wariatka i odeszła.

Och, ale powinnaś. Pewnego dnia, zobaczysz, pewnego dnia.

I to było to. Lila popatrzyła na nią z gniewem i poszła dalej. Kobieta więcej jej nie zaczepiała. Ale tylko podczas tego lotu.

Lila po powrocie do domu nie myślała o tym zdarzeniu. Kiedy jej mama spytała, jak minął lot, Lila uśmiechnęła się i powiedziała:

Dobrze, z wyjątkiem jednej szalonej paniusi.

Jej mama chciała usłyszeć więcej i Lila dokładnie opisała, co się stało. Jeszcze zanim wymówiła słowo „pomarańcza”, jej mama rozpłakała się. Lila była w szoku. Zaczęła się kolejna opowieść. Więc, kiedy moja dziewczyna była dzieckiem i przebywała w Kenii, kilka razy obudziła rodziców głośnym płaczem. Gdy przychodzili sprawdzić, co się dzieje, w jej łóżeczku znajdowali pomarańczę. Ale dom był zawsze zamknięty. Drzwi, okna, nikt nie mógł po prostu wejść do środka. Doszło do tego, że jej rodzice przenieśli łóżeczko do swojego pokoju i zamontowali kamery. Rankiem w dzień trzecich urodzin Lili, po obudzeniu zobaczyli swoją córkę z pomarańczą na klatce piersiowej. To był dla nich horror. Wezwali policję, oni sprawdzili zapisy z kamer. Kamery nagrały kobietę, wchodzącą do domu przez drzwi wejściowe (które były dokładnie zamknięte), potem do pokoju. Położyła pomarańczę na Lili i stanęła. Stała przez godzinę. Tak po prostu, z przechyloną na lewo głową, wpatrzona w dziecko. W tym momencie opowiadania nie trzeba wyjaśniać, że Lila była kompletnie przerażona. Z jej mamą nie było lepiej. Kontynuując, jej rodzice nie wiedzieli, co robić. Policja nie mogła odnaleźć tajemniczej kobiety, a żadne środki ostrożność (chyba tylko ochroniarze 24/7, a na to nie było ich stać) nie dawały rezultatów. Część rodziny była już w Kanadzie, namawiali ich do dołączenia, a to wydarzenie było decydujące. Wyprowadzili się z kraju, zostawiwszy za sobą kreaturę i jej pomarańczę. To znaczy, aż do tego lotu.

Lila nie była w stanie nic zrobić przez kilka dni po tej rozmowie. Jadła mało, z nikim nie rozmawiała. Po jakimś czasie poczuła się lepiej. Nic nie zapowiadało dalszego horroru, więc uwierzyła, że był to dziwaczny przypadek. Ruszyła naprzód. Nie widziała Rose latami. Miesiąc przed poznaniem mnie, spotkała ją jednak po raz kolejny.

Lila odbywała wiele lotów nad Atlantykiem. Uwielbiała je. Długie podróże, niezłe pieniądze, zwiedzanie świata. Miała to wszystko. Miesiąc przed naszym poznaniem, wracała z Hong Kongu. Chyba leciała do Toronto (nie pamiętam dokładnie, ona teraz śpi, to było raczej Toronto). Załoga zatrzymała się w ładnym hotelu, każdy dostał własny pokój. Lila była na trzecim piętrze. W tamtym czasie lubiła wypić, tej nocy nieźle się upiła. Odpłynęła koło pierwszej w nocy. O czwartej ktoś zapukał do jej pokoju. Najpierw raz, potem drugi. To nie było głośne czy szybkie stukanie. Nie, puknięcia były ciche i powolne. A jednak jakoś się obudziła. Wytoczyła się z łóżka, myślała, że to inny członek załogi, równie pijany jak ona. Nie zastanawiając się długo, otworzyła drzwi, a tam stała ona. Lila powiedziała, że światła w jej pokoju były zgaszone, ale telewizor włączony. Odblask ekranu padał na twarz Rose. Oświetlał uśmiech i perłowobiałe zęby, jasnoczerwoną szminkę, białą twarz, przekrzywioną głowę. Wiecie jak to jest, kiedy jesteście pijani i coś strasznego (wypadek, gliny) się wydarzy, a wy od razu trzeźwiejecie? Lila wydała bezradny jęk. Obie po prostu stały. Rose zaczęła kiwać się w przód i w tył. Za każdym odchyleniem w tył, spod sukienki wysuwały się czerwone buty. Zgrzytała zębami. A potem wyjęła pomarańczę.

Cz... czego ode mnie chcesz? - zapytała Lila.

Rose dalej kiwała się z uśmiechem.

Proszę, zostaw mnie w spokoju. Nic nie mam.

Weź to. Weź to teraz. On też weźmie – powiedziała głosem nastolatki, jeszcze bardziej figlarnym tonem. Brzmiała jak uradowane dziecko.

Nie wiem, czy włączył się jej instynkt obronny, ale Lila wzięła tę przeklętą pomarańczę i rzuciła nią w Rose z krzykiem:

Wynoś się stąd i zabieraj to, wariatko!

To był pierwszy raz, kiedy któreś z nas zobaczyło twarz Rose bez uśmiechu. Białe zęby skryły się za pełnymi, czerwonymi ustami. Głowa wróciła z lekkiego przechylenia do normalnej pozycji.

Wkrótce zobaczę was oboje – powiedziała już głosem dorosłej osoby. Był nawet straszniejszy niż poprzedni. Lila sądzi, że to dlatego, że brzmiał prawdziwie. Jak zwyczajnej, świadomej osoby, która komuś grozi. W tamtym momencie Lila nie wiedziała jeszcze, kogo miała na myśli Rose, mówiąc „oboje”. Sądziła, że chodzi o nią i jej mamę.

Wracamy do stanu obecnego. Jeśli czytaliście mój poprzedni wpis, wiecie, że Rose włamała się do naszego pokoju (logiczne założenie). Zrobiłem zdjęcia przed przyjazdem policji. Zaraz je wstawię. Niektóre rzeczy zostały przestawione. Jesteśmy wystraszeni, nie wiemy, co się stanie. Niedługo porozmawiam z mamą przez Skype'a, zobaczę, czy ona wie coś więcej. Lila pogada ze swoją mamą.

Osobiście te odkrycia mnie zszokowały. Nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego jest możliwe. Szczerze mówiąc, jeśli ktoś z was by to opisał, nie uwierzyłbym w ani jedno słowo. Nie mogę mieć pretensji, jeśli mi nie ufacie. Ale jeśli macie coś jakiś pomysł, zamieniam się w słuch. Zakładam, że to jakiś rodzaj kultu, sekty, ale jest jedna rzecz, która miesza mi w głowie. Chodzi o to, skąd Rose wiedziała o mnie i Lili, zanim się poznaliśmy. Wszystko poza tym umiem wytłumaczyć logicznie, ale to po prostu wydaje mi się jakimś supernaturalnym zjawiskiem. Czy jakoś nas ze sobą zetknęli? Jak mieliby to zrobić? I co ważniejsze, po co ? Mają w tym jakiś zysk?

Hej ludzie, obiecałem wam zdjęcia i uaktualnienia, no i oto są. Odpowiem też na kilka pytań. Po pierwsze, zapoznam was z najnowszymi wydarzeniami:

Nie mieliśmy żadnego incydentu z Rose od ostatniego „włamania”.

Policja zadzwoniła do nas dziś rano, powiedzieli nam, żebyśmy byli ostrożni i zgłosili się, jeśli zdarzy się coś nowego.

Rozmawiałem z mamą przez Skype'a i trochę się rozczarowałem. Powiedziała tylko, że Rose była normalną osobą. Nie pamięta, czy Rose pytała o mnie. Nigdy nie wydawało jej się, że Rose może być nienormalna. Rodzice są teraz naprawdę zmartwieni. Nie jestem pewien, czy posądzają mnie o chorobę psychiczną, ale martwią się o mnie.

Lila nie skontaktowała się jeszcze ze swoją mamą (jej mama przebywa w Anglii).

Dużo rozmawialiśmy. Doszliśmy do wniosku, że stoi za tym jakiś kult. Żadne z nas nie jest zbyt wierzące. Ciężko wyjaśnić, skąd Rose wiedziała o nas zanim się poznaliśmy.

Dostałem dużo prywatnych wiadomości z pytaniem, jak się poznaliśmy. To dobre pytanie i zapomniałem odpowiedzieć na nie wcześniej. No więc, ostatniego lata wybrałem się z kumplem do klubu. Zamykali go o pierwszej, potem wszyscy wychodzili wyluzowani. Staliśmy na zewnątrz, kiedy jakiś starszy facet podszedł do nas i zaczął się do mnie przystawiać (tak, jak homoseksualista). Daleko mi do bycia homofobem, ale ten gość był natrętny. Wtem usłyszałem głos Lili „Hej kochanie, co tam robisz?”. Odwróciłem się i zobaczyłem ją, siedziała z dwiema koleżankami na ławce. Zrozumiałem, że mówi do mnie. Jej spojrzenie powiedziało mi wszystko. Uratowała mnie. Powiedziałem „moja dziewczyna czeka” i poszedłem w jej stronę. On podążył za mną. Nie uwierzył, że jesteśmy razem, zadawał pytania. Między Lili i mną od razu zaiskrzyło. Zachowywaliśmy się tak autentycznie, że tamten facet w końcu odpuścił. Tamtej nocy po raz pierwszy pocałowałem Lili. Miała być w okolicy tylko przez dwa dni, ale obiecała, że wróci, żeby mnie zobaczyć. Spotkaliśmy się dwa tygodnie później. Od tego czasu jesteśmy razem.

Zdaję się sprawę, że niektórzy mogą stwierdzić, że ten facet był częścią kultu i próbował zetknąć nas, ale nasz związek powstał jednak z naszej inicjatywy, więc wątpię w możliwość konspiracji.

Lila jest teraz w złym stanie psychicznym. Boi się każdego szmeru. Nie wiem jak jej pomóc. Sam też się boję, ale staram się pokazywać swoją silną stronę.

Niektórzy z was sugerowali, że moja opowieść jest nieprawdziwa. Powiem tylko: mam pełną świadomość tego, że to wszystko brzmi nieprawdopodobnie i to właśnie z tego powodu ją opisałem właśnie tu. Wielu z was wspomogło mnie radą i dobrymi słowami, dziękuję wam za to. Ci, którzy mi nie wierzą, możecie patrzeć na tę historię jak na trochę marnej pisaniny. Nigdy nie twierdziłem, że to będzie dobre, tylko prawdziwe.

Jeżeli myślicie, że mój chrzest ma coś z tym wspólnego, znajdę czas, żeby go opisać. Chociaż muszę zaznaczyć, że jesteście strasznie niecierpliwi. Proszę, zrozumcie, że dużo się teraz dzieje. Dzięki.

Parę uwag na temat zdjęć:

Zrobiłem kilka fotek przed przyjazdem policji. A także po ich odjeździe (zostawili pomarańczę). Zauważyłem, że coś zostało napisane/ wyryte na skórce. Zrobiłem zdjęcie. Dolny napis zdołałem odszyfrować, to „OTVORI”, co znaczy „otwarte” w moim języku. Nie umiem odczytać górnego wyrazu.

Nie wiem, co zrobić z pomarańczą. Wciąż ją mam. Niedługo będzie trzeba ją wyrzucić.

Koniec gadania o niczym, tu macie zdjęcia.

schody wiodące do pokoju:

image

widok na wejściu

image

zbliżenie na pomarańczę

image

zauważcie skórkę

image

kolejne ujęcie

image

napis na skórce

image

Jak napisałem, ktoś zmienił tapetę na moim laptopie na zdjęcie z dzieciństwa, którego tam nawet nie miałem.

image

Jeżeli ktokolwiek umie to jakoś wyjaśnić, byłbym wdzięczny za pomoc. Zdjęcie z polaroidu jest na komisariacie, ale znajomy policjant powiedział mi, że jeśli się nie przyda, będę mógł je zabrać albo przynajmniej zrobić kopię.

Na chwilę obecnę to wszystko.

Edit: Musiałem zamazać część ostatniego zdjęcia, żeby chronić moją prywatność, widać na nim było moje nazwisko. Uprzejmy internauta zauważył to i dał mi znać.

Edit nr 2: Powiedziałem mamie, co się ostatnio stało, a ona zapytała o to zdjęcie. Rozpoznała osoby na fotografii. Kobieta to przyjaciółka z czasów, kiedy byłem dzieckiem, a dziecko to jej syn. Mówi, że nie pamięta momentu zrobienia zdjęcia, a także że w ogóle zostało zrobione. Wspomniała też, że rozmawiała z babcią, która wciąż żyje w Bośni, ona chyba coś wie. Jutro do niej zadzwonię.


Cześć trzecia

Moja babcia poznała Rose i innych podobnych do niej. Jej doświadczenia oraz zdjęcie z pulpitu.

Hej, ludzie, po wielu pytaniach o update postanowiłem zapoznać was z nowinami. Ale po pierwsze, tutaj jest screenshot zdjęcia, które Rose/ jej sekta wstawiła na mój pulpit:
image
Nie zdołałem znaleźć na komputerze żadnego ukrytego folderu z tym zdjęciem. Kobieta po lewej to moja mama, trzyma mnie za rękę. Po prawej stoi jej przyjaciółka z moim kolegą z dzieciństwa. Nie wiemy, kim są ludzie w tle, to dziecko na lewo albo ta kobieta daleko z tyłu. Nikt z nas nie pamięta momentu, w którym to zdjęcie zostało zrobione.

Po tym, jak opowiedziałem mamie co się dzieje, ona porozmawiała z moją babcią. Babcia nie nie powiedziała jej dużo, ale mama miała wrażenie, że posmutniała, kiedy usłyszała, co się stało. Postanowiłem zadzwonić do babci i po długich błaganiach wyciągnąłem z niej tę opowieść.

Moja babcia urodziła się w Chorwacji, ale dorastała w Bośni. Była dzieckiem, które każdą chwilę spędzało na zewnątrz na zabawie i odkrywaniu nowych rzeczy. Jej ulubionym miejscem była rzeka niedaleko domu. Często wychodziła tam z przyjaciółmi, ale pewnego dnia nikt nie chciał jej towarzyszyć. Mimo wszystko poszła tam. Tradycyjnie budowała z piasku coś podobnego do fortecy, kiedy usłyszała czyjeś wołanie. Spojrzała w kierunku drogi(jedynie z tamtej strony mógł ktoś przyjść, tylko jedna ścieżka prowadziła na plażę), ale nikogo nie zobaczyła. Wzruszyła ramionami i powróciła do zabawy. Znowu usłyszała krzyk. „Dana!”. Rozejrzała się dookoła. Nic.

- DANA!

Podskoczyła przerażona i wybiegła na ścieżkę, żeby zorientować się, co się dzieje, ale nikogo nie było. Myślała, że to jeden z jej kolegów robi sobie z niej żarty, więc wróciła nad rzekę. Tam go zobaczyła. Mężczyzna, wysoki, prawie dwa metry wzrostu, ubrany w garnitur i z kapeluszem, jakie panowie nosili w latach trzydziestych. Garnitur był czarny, pod spodem biała koszula z czarnym krawatem. Trzymał w ręce laskę. Osobliwą rzeczą było to, że stał po kostki w wodzie. W garniturze, którego koszt najpewniej wynosił bajońskie sumy. Moja babcia była zaskoczona, ale jako ciekawskie dziecko, chciała dowiedzieć się o co chodzi. Podeszła do linii, do której docierały fale. On nadal stał w wodzie.

- Tak, proszę pana? - zapytała grzecznie.

- Mam coś dla ciebie.

- Tak? Co to jest?

Może i jest to dla was przewidywalne, ale niestety zdarzyło się naprawdę. Wyjął pomarańczę. Moja babcia wywodzi się z raczej zamożnej rodziny i choć czasy stawały się trudne, owoców było pod dostatkiem, więc pomarańcza nie wywołała w niej zachwycenia.

- Ee... Dziękuję panu, ale jadłam już obiad. Może pan to dać komuś innemu.

- Nie, nie, Dana, to jest specjalnie dla ciebie. - Przechylił głowę na bok i przez sekundę babcia pomyślała, że jego kapelusz wpadnie do wody. Nie wpadł. Mężczyzna wciąż trzymał pomarańczę w dłoni, oferując ją mojej babci.

- Ale ja tego nie chcę.

- Weź to, weź, ale już.

Babcia przeżyła w swoim życiu wiele. Drugą wojnę światową, wojnę domową w Bośni. Widziała pokręconych ludzi. Ale powiedziała mi, że nigdy nie zobaczyła nic tak strasznego jak twarz tego mężczyzny. Była dzieckiem o bujnej wyobraźni i wpływało to na jej postrzeganie świata, ale przysięga, że kiedy mówił, jego oczy (białka, nie źrenice) stały się ciemniejsze, widziała gniew na jego twarzy, choć na ustach miał coś w rodzaju uśmiechu.

Zaczęła uciekać. Przystanęła na chwilę, żeby zobaczyć, czy ją goni. On po prostu stał w miejscu, patrząc na nią. Mówi, że dostrzegła, jak jego oczy pojaśniały. Schował pomarańczę do kieszeni, obrócił się i odszedł. Przez rzekę. Krok za krokiem, z laską, zupełnie jakby przechodził przez ulicę.

Moja babcia była przestraszona, ale w kilka lat później to wydarzeniem nie było niczym więcej niż mglistym wspomnieniem.

W 1952 roku urodziła się moja mama. To był radosny dzień, była pierwszym dzieckiem mojej babci. Poród przebiegł dość łatwo, ale przez kilka dni leżała w szpitalu. Dzień przed wypisaniem mężczyzna w garniturze powrócił. Po prawie dwudziestu latach. Babcia spała (leżała w pojedynczej sali). Obudziło ją światło. W horrorach zaraz po usłyszeniu czegoś nie można nic zobaczyć, nagle coś wyskakuje na ciebie zza pleców. Ta, to się nie stało. Otworzyła oczy, a on stał pośrodku pokoju. Ten sam mężczyzna, w takim samym garniturze i kapeluszu. Nie postarzał się ani o dzień przez te dwadzieścia lat.

- Trzymał pomarańczę.

- Dobrze się spisałaś.

- Czego... czego ode mnie chcesz?

- Sprowadziłaś ją.

- Kogo? Czego chcesz?

- Teraz musisz tylko to wziąć i będzie po wszystkim. - Z uśmiechem pokazał pomarańczę. To nie był grymas szaleńca, a prawie przyjacielski uśmiech.

- Nic od ciebie nie chcę. Zostaw mnie albo będę krzyczeć.

No więc zaczął robić te same dziwactwa co Rose. Przechylił głowę na bok, wykrzywił usta w straszliwym uśmiechu, ukazując niezwykle białe zęby. Przemówił głosem dziesięcio- dwunastoletniego dziecka:

- Ale Dana, ty nie rozumiesz.

- WYNOŚ SIĘ!

- On to weźmie – Gdy tylko wypowiedział to dziecięcym głosikiem, z twarzy znikł mu uśmiech, a głowa wróciła do pionu. Odwrócił się i oddalił. Przed opuszczeniem pokoju zgasił światła. Babcia nigdy tego nie wyjawiła, dopóki ja z niej tego nie wyciągnąłem.

Minęło ponad trzydzieści lat, zanim zobaczyła go raz jeszcze. To było podczas wojny w Bośni. Kraj zniszczony przez polityczne świnie, które chciały tylko kasy. Wiecie, jak to jest z wojnami. Tak czy inaczej, czasy były trudne. Zasoby żywności były skąpo rozdzielane. Babcia i dziadek często chodzili głodni. Musieli polować na gołębie na balkonie. Było tak źle. Ale potem na ich progu zaczęły pojawiać się pomarańcze. Jeden owoc każdego dnia na środku wycieraczki. Babcia zapamiętała, jak promienne wydawały się w porównaniu z szarą rzeczywistością. Ale wyrzucała je wszystkie precz. Dziadek był zaskoczony, że marnuje dobre jedzenie w takich czasach, ale niczego mu nie wyjaśniła. Dopóki oni się nie zjawili. Tak, oni. Mężczyzna w garniturze i... Rose. To był 1993. Tego dnia co chwila wybuchał bomby, nikt nawet nie odważył się wychylić głowy za okno, a tym bardziej wyjść na ulicę. Jednak moi dziadkowie usłyszeli pukanie do drzwi. Myśleli, że przyszedł ktoś, żeby w końcu zająć się mieszkańcami. A gdyby jakiś intruz chciał wejść, i tak by to zrobił. Więc otworzyli. Po lewej stał mężczyzna. Ten sam garnitur, kapelusz i laska. Wiek także ten sam. Minęło już pięćdziesiąt lat. Obok niego stała kobieta w czerwonych butach, białej sukience, z długimi czarnymi włosami, niesłychanie bladą skórą i szminką w tak jaskrawoczerwonym kolorze, że tęskniło się za szarością czasów wojny. Przekrzywiła głowę, uśmiechając się od ucha do ucha.

- Witaj, Dana – odezwała się do mojej babci głosem, który mógł należeć tylko do bardzo, bardzo młodej dziewczyny.

- O co tu chodzi? - zapytał mój dziadek. Dwoje tamtych ludzi (wciąż nazywam ich ludźmi) nagle zrzuciło uśmiech z twarzy i popatrzyło na niego.

- Chyba wolisz być cicho – Rose odpowiedziała swoim prawdziwym, dorosłym głosem (przynajmniej moja babcia zakłada, że był to jej naturalny głos).

Mój dziadek został postrzelony, torturowano go, głodzono, ale nigdy nie czuł takiego strachu jak wtedy. Odebrało mu głos, od tego momentu trzymał język za zębami.

Uśmiechy ponownie się zjawiły, głowy przechylili na bok, zęby, które ukazały się zza warg, błyszczały jasno jak zawsze.

- Gdzie on jest? - Rose zapytała dziecięcą odmianą swojego głosu.

- Kto? Czego od nas chcesz? Nic nie mamy!

- Przestań. Po prostu powiedz nam, gdzie on jest. - Rose wyglądała, jakby zaczynała tracić cierpliwość.

- Ale kto?

- Wasz wnuk. - Jej oczy przeszyły moją babcię. Poczuła, jak krew zamarza jej w żyłach.

- Jego... jego tu nie ma. Jest w Czarnogórze. - Pomyślała, że kimkolwiek są ci ludzie, dadzą im spokój, gdy usłyszą, że ich wnuk (czyli ja) przeprowadził się setki kilometrów dalej.

Wygięli usta w jeszcze szerszych uśmiechach, jeśli to w ogóle możliwe. Obrócili się, jakby byli zsynchronizowani i odeszli. Mój dziadek obserwował ich z balkonu. Wszędzie latały kule, spadały bomby, a oni szli wzdłuż ulicy, nieporuszeni. Głowy mieli nadal przekrzywione. Można było zobaczyć ich uśmiech.

Pierwszy określę tę opowieść. Głupoty. Głupoty, głupoty, głupoty. Zaczyna robić się z tego bajka dla dzieci. To się nie dzieje naprawdę. Ta. Jestem z wami. Jakbym gdzieś to przeczytał, to tylko dla przyjemności, a potem napisałbym autorowi, żeby spadał na drzewo, za próby przekonania mnie, że ta historia jest prawdziwa.

Ale tak właśnie jest.

Nie mam na to logicznego wyjaśnienia. Czy to jakaś sekta? Może. Czemu się nie starzeją? Czemu są wszędzie? Czemu śledzą wszystkich moich bliskich? Zabijcie mnie, ale nie wiem.


Cześć czwarta

Po raz kolejny spotkałem Rose.

Prawie zobojętniałem na otaczającą mnie rzeczywistość. Od czasu opublikowania mojej pierwszej relacji odkryłem tyle nowych faktów, że jestem jak otępiały. W dodatku nic się naprawdę nie wydarzyło od czasu włamania. W tych okolicznościach przestaje mnie obchodzić to, co dzieje się wokół mnie. Wydaje mi się, że wszyscy choć raz czegoś takiego doświadczyli. Może to jakiś mechanizm obronny.

W każdym razie wczoraj we środę miałem dzień wolny od pracy. Moja dziewczyna chciała na jakiś czas uciec od tego wszystkiego. Pojechała na kilka dni do przyjaciółki, która mieszka w tym samym mieście. Ja walczę ze stresem poprzez ćwiczenia fizyczne. Skoro miałem dzień tylko dla siebie, postanowiłem nie podnosić ciężarów jak zazwyczaj, ale zrobić coś więcej. Pojechałem w długą trasę rowerem. Od sąsiedniego miasta dzieliło mnie 80 kilometrów. Rankiem było dość pochmurnie, więc uznałem, że lepiej wziąć ze sobą trochę pieniędzy na powrót autobusem i jak najmniej innych rzeczy. Przysłano mi wreszcie iPhone'a 5, ale na pewno nie zamierzałem zabierać go ze sobą, jeśli miało się rozpadać. No więc wybrałem się na wycieczkę jedynie z rowerem i kasą.

Po 50 kilometrach jazdy dotarłem do ścieżki rowerowej, która ciągnęła się prawie do celu mojej podróży. Ma długość 22 kilometrów. W lipcu jechałem już tamtędy, ścieżka była wtedy zatłoczona. Setki rowerzystów z każdej strony, ledwie można było się ruszyć. Tym razem wyglądała na opustoszałą. Nikogo w zasięgu wzroku. A pogoda pogarszała się z minuty na minutę. Podnosiła się gęsta mgła. Czułem się, jakbym był wewnątrz chmury, tak było wilgotno, choć nie spadła ani kropla deszczu. Moja koszulka ociekała wodą, widoczność marna, ale jechałem dalej. Po kilku kilometrach zacząłem zauważać ławki na poboczu, których wcześniej nie dostrzegłem. Dobry pomysł, droga jest na tyle długa, że czasem po prostu trzeba odpocząć. Mimo to kontynuowałem jazdę. Widoczność sięgała może pięciu metrów. Kiedy przejechałem około siedmiu kilometrów, wydało mi się, że usłyszałem czyjś śmiech. Wcisnąłem hamulce i rower zatrzymał się dopiero po kilku metrach. Nasłuchiwałem. Nic. Cóż, wiem, co sobie myślicie, i macie rację. Jestem skończonym durniem. Wybrać się na wycieczkę w odludne miejsce, kiedy śledzi cię jakaś wariatka. Motyw jak z taniego horroru. Wiem. Żałuję, że to zrobiłem. Ale tłumaczyłem sobie, że dotąd nikt nie zrobił mi krzywdy fizycznej, a najgorszym, co się może stać, będzie zaoferowanie mi kolejnej pomarańczy.

Wsiadłem z powrotem na rower, wcisnąłem pedały kilka razy i ponownie usłyszałem śmiech. Dochodził z naprzeciwka. Olać to, przejadę jak najszybciej. Mgła miała dla mnie litość i widoczność zwiększyła się do 7,5 metra. Wtedy zobaczyłem osobę siedzącą na ławce. Wmawiałem sobie, że to zwyczajny rowerzysta, który siedzi i odpoczywa. Tak powinno być, prawda? Wszyscy wiemy, że to nieprawda, żaden rowerzysta tam nie siedział. Był to mężczyzna w czarnym garniturze. Bez kapelusza ani laski, więc poczułem się trochę lepiej. Ustawiłem przerzutki na najwyższy bieg i zacząłem pedałować jak Lance Armstrong. Kiedy go mijałem, znowu się zaśmiał. Obok niego nie było żadnego przedmiotu, ani roweru, ani telefonu, ani gazety. Siedział tam tak z rękoma na kolanach, nie patrząc na mnie. Wpatrywał się przed siebie. I kiedy przejeżdżam obok niego, gnojek zaczyna się histerycznie śmiać. Przestraszyłem się. Dopiero wtedy zauważyłem pomarańczę leżącą na ławce. I wtedy on spojrzał prosto na mnie. Epizody z Rose były piekielnie straszne, ale to, to był całkiem nowy poziom. Pośpiesznie jechałem dalej. Jeszcze raz usłyszałem śmiech, kiedy oddalałem się od niego. Następne 20 kilometrów zajęło mi 45 minut, czyli nie zwalniałem ani na chwilę. Dotarłem do miasta, w którym miałem złapać autobus, i tu czekał mnie kolejny szok. Przybyłem na przystanek o 16.10. Ostatni autobus odjeżdżał o 16.30. Dojechałbym nim do małego miasteczka przy początku ścieżki rowerowej, gdzie złapałbym autobus do domu. No więc, przychodzę na stację i co widzę? Są tylko dwa miejsca na rowery, oba zajęte. Opuśćmy rozbudowane opisy i przejdźmy do rzeczy: kierowca powiedział, że przewóz roweru poza wyznaczonym miejscem jest wbrew regulaminowi. To był ostatni autobus i jeśli chciałem wrócić na noc do domu, musiałem dojechać do innego miasta przed 19.00, żeby złapać ostatni autobus. Miałem dwie i pół godziny oraz 30 kilometrów do przejechania. Albo to, albo przenocowanie tutaj. Miałem przy sobie tylko 10 dolarów, no... Pedałuj sobie z powrotem. I powodzenia z facetem na ścieżce.

Chciałbym móc wam powiedzieć, że przekonałem kierowcę do zabrania mnie. Żałuję, że nie zostałem tam na noc. Może mógłbym zapłacić w hotelu, podając numer karty kredytowej. Mogłem chociaż spróbować. Ale nie, zdecydowałem się wrócić i dostałem to, na co zasługiwałem.

Po przejechaniu trzech kilometrów, zauważyłem coś leżącego na ziemi, około sześć metrów przed sobą. Pamiętam, że myślałem o tym, że ścieżka utrzymywana jest w czystości, więc dziwnie by było, gdyby jakiś śmieć po prostu leżał tam sobie. Zwolniłem. Była to figurka żołnierza GI Joe. Wyglądała na nową. No cóż, jakieś dziecko upuściło ją podczas wycieczki z rodziną. Jedź dalej. Półtora kilometra dalej, następny przedmiot. Piłka do koszykówki. Zatrzymałem się. Podniosłem ją. Upuściłem. Oczy pełne łez. Kiedy byłem w ósmej klasie, wziąłem udział w turnieju 3 na 3 w mojej szkole. Byłem tym tak podekscytowany. Zebrałem najlepszą drużynę, jaką mogłem znaleźć. Gdybyśmy wygrali, pojechalibyśmy na ważniejsze zawody i może nawet wygrali trochę kasy. W dniu zawodów, kiedy dotarliśmy na boisko, okazało się, że w naszej grupie wiekowej zgłosiły się tylko dwie inne drużyny. Ucieszyliśmy się. To znaczyło, że nawet jeśli przegramy, zdobędziemy jakąś nagrodę. Przegraliśmy, prawdę mówiąc, tamte dzieciaki nas rozwaliły. Ale skończyliśmy na drugim miejscu, więc dostaliśmy po 50 dolarów na karcie prezentowej, którą mogliśmy wykorzystać w Foot Locker. Od razu tam pobiegliśmy. Moi przyjaciele wybrali buty i swetry, ale ja wziąłem tę piłkę do koszykówki. Była wyjątkowa, pomalowana w szachownicę, 32 białe pola i 32 czarne. Nazwali mnie świrem, bo wydałem na nią całą swoją nagrodę, ale ja ją uwielbiałem. A przynajmniej przez kilka dni, zanim nie zorientowałem się, że te kolory przyprawiają mnie o ból głowy, kiedy piłka się kręci, a projektanci wzoru to wredne gnojki. Dlatego wyrzuciłem ją do rzeki z mostu w pobliżu mojego domu. A teraz, teraz trzymałem w rękach tę samą piłkę, 8000 kilometrów od domu, w środku lasu, na ścieżce rowerowej i tylko ja wiedziałem o moich planach na ten dzień. Zamarłem, wypuściłem piłkę i zachciało mi się krzyczeć. W pewnym momencie zaczynasz być wściekły, wiecie, wściekły, że twoje życie nie jest normalne jak innych ludzi. Czemu nie mogę martwić się takimi bzdurami, jak wynik drużyny, której kibicuję, albo tym, czy dostanę podwyżkę. Czemu muszę przez to przechodzić? Co takiego zrobiłem? Mógłbym rozważać moje życie lub wydostać się z lasu i spróbować złapać autobus. Wybrałem to drugie. Jechałem ostrożnie. Kilka kilometrów dalej leżała kolejna rzecz. Strona z gazety. Zamokła przez lekką mżawkę. Podniosłem ją. To wycinek artykułu o mnie. Zaraz po przylocie do Stanów, szkoła, dla której grałem, opublikowała w szkolnej gazetce artykuł o moim życiu. Był tam, w moich dłoniach. Wyrzuciłem go i postanowiłem, że nie będę się więcej zatrzymywał. Przejechałem obok roweru, który posiadałem w Bośni, przejechałem obok starej koszulki z Iron Maiden, obok zdjęcia mojej rodziny w złamanej ramce. Przejechałem obok zdechłego kota, który wyglądał identycznie jak kot, którego miałem w wieku 15 lat. Im szybciej jechałem, tym częściej na drodze pojawiały się przedmioty z mojej przeszłości.

W tym momencie ta historia staje się się bardziej niespójna niż jakikolwiek kiepski film, który widzieliście. Śmiało, nazwijcie mnie kłamcą, wyraźcie swoje niedowierzanie. Ja bym tak zrobił. Poprzednie trzy opowieści też bym wyśmiał. Chciałbym być na waszym miejscu. Chciałbym pisać to dla rozrywki. Ale piszę to, aby znaleźć pomoc, radę, aby uspokoić mój umysł choć na chwilę.

Jechałem wzdłuż ścieżki. Kolejne trzy kilometry i wreszcie wydostanę się z tego piekielnego lasu. Zaczyna się robić ciemno. Ciemno i mgliście. I wtedy, właśnie wtedy, słyszę śmiech. Tylko że tym razem to śmiech dziecka. Albo nie. Zwalniam, przerażony tym, co ma nadejść. Dostrzegam sylwetkę osoby siedzącej na ławce. Tej samej, na której siedział mężczyzna. Ponownie słyszę śmiech. Nie taki, jak śmiech czarnego charakteru na myśl o potworności jego planu. Figlarny śmiech. Sądzę, że można określić go jako chichot. Jednak nie należy do dziecka. To kobieta tam siedzi. Kobieta ubrana w białą sukienkę. Rose.

Wcisnąłem hamulce tak gwałtownie, ale o dziwo nie przeleciałem przez kierownicę. Ona siedziała ze skrzyżowanymi nogami, patrzyła prosto przed siebie, nie na mnie, śmiejąc się. Potem zwróciła się w moim kierunku, przechyliła głowę z uśmiechem który opisywałem wielokrotnie. Powiedziała:

- Usiądź.

Po raz pierwszy byłem przerażony do tego stopnia, że coś we mnie pękło. Dotąd nachodziła mnie, kiedy byłem w domu lub jakimś mniej czy bardziej bezpiecznym miejscu. Teraz byłem w lesie. Kiedy to opisuję, zdaję sobie sprawę, jak bardzo byłem głupi, że wybrałem się na wycieczkę w takich okolicznościach. Może podświadomie chciałem ponownie ją spotkać. Spotkać i zakończyć te szaleństwo. Odzyskałem pewność siebie i zsiadłem z roweru. Odłożyłem go powoli i zauważyłem zdjęcie mnie i mojej dziewczyny leżące na ziemi. Było mokre i częściowo spalone. Nie zatrzymam się teraz. Muszę z nią porozmawiać. Zrobiłem kolejny krok. Ona wciąż się uśmiechała, nie poruszając się wcale.

- Usiądź – powiedziała w moim języku. Dziecięcym głosem.

- Nie.

- Jesteś bardzo upartym chłopcem, Milos.

- Nie jestem chłopcem. Nie chcę mieć w wami nic wspólnego. Czemu nie możecie zostawić mnie w spokoju? Czego ode mnie chcecie?! - Czułem się wyzwolony, mogąc wykrzyczeć moją frustrację na wariatkę, która sprawiła mnie i mojej dziewczynie tyle bólu.

- Nie ma potrzeby krzyczeć, Milos.

- Nie, TRZEBA krzyczeć. Bawisz się moim życiem!

- Chcę tylko, żebyś ze mną poszedł ze mną.

- Najpierw powiedz, czego chcesz. Potem zdecyduję.

Wzięła pomarańczę leżącą obok niej i wyciągnęła dłoń z owocem w moim kierunku.

- Decyzja nie należy do ciebie. - Jej głos zabrzmiał bardziej dojrzale, jednak nadal nie pasował do kobiety w jej wieku.

- To moje życie!

Uśmiech zniknął z jej twarzy.

- Wiesz, Milos, to sięga daleko w przeszłość. Nie masz nad tym kontroli. MUSISZ przyjść. - Wykrzyczała słowo „musisz”. Wykrzyczała mi to prosto w twarz. Cofnąłem się, gotowy do ataku. Rose wstała.

- Będę z wami walczył, wezwę policję, ja...

- Nie możesz nic zrobić – przerwała mi. - Za kogo ty mnie uważasz? Myślisz, że policja ci pomoże? Myślisz, że przyjaciele ci pomogą?

- Czym jesteście? Sektą? Chcecie mnie złożyć w ofierze?

Zaczęła się śmiać. Śmiała się, nie spuszczając ze mnie wzroku.

- Ty naiwny dzieciaku. - Jej głos powrócił do dziecięcego brzmienia. - Musisz się jeszcze wiele o nas dowiedzieć. - Zrobiła krok w moim kierunku.

W tamtej chwili szczerze wierzyłem, że mam styczność z czymś nieludzkim. Przyznam, że po powrocie do domu, kiedy ochłonąłem i zacząłem myśleć logicznie, wróciłem do teorii sekty. Ale wtedy naprawdę wierzyłem, że spotkałem coś nie z tej ziemi.

- Więc poproszę innych o pomoc – powiedziałem bezwiednie.

- Może Kościół? - zapytała tonem dziecka, które przedrzeźnia cię, aby celowo cię zirytować. - Sądzisz, że twój bóg cię ocali? Zapytaj swojego księdza. Zapytaj, a potem zadecyduj.

Nie mam pojęcia, o co jej chodziło, ale miałem już dosyć. Czas uciekać. W tym samym momencie ona zrobiła krok w tył, usiadła i zaczęła wpatrywać się w pomarańczę. Podbiegłem do roweru, wskoczyłem na niego i odjechałem tak szybko, jakby gonił mnie sam diabeł. Kiedy ją mijałem, Rose roześmiała się szaleńczo, wciąż wpatrując się w pomarańczę.

Wpadłem do autobusu w ostatniej chwili. Czułem się jak wrak człowieka i kiedy dotarłem do domu, zadzwoniłem na policję. Opisałem, co się stało, a oni odpowiedzieli, że przeszukają ten teren. Nie spodziewam się rezultatów. Cały dzień spędziłem, rozmyślając o ostatnich wydarzeniach. Jak Rose/jej sekta mogła zdobyć moje rzeczy. Uważałem, że już dawna zostały zniszczone. Czy to naprawdę był ten sam kot, którego miałem 12 lat temu? Jak? I co sugerowała mówiąc „zapytaj swojego księdza”? Tyle pytań i żadnych odpowiedzi. Mam pustkę w głowie. Nie zwierzyłem się swojej dziewczynie, bo prawdopodobnie załamałaby się psychicznie. Ja też chyba się załamię. Jestem rozbity, dręczony przez coś, czego nie rozumiem. Jestem zagubiony.


Część piąta

Relacja z chrztu oczami „mojego” księdza. Jak Rose próbowała go powstrzymać

Dobra, ludzie, dużo działo od mojego ostatniego wpisu. Wielu z was wysłało mi wiadomość z pytaniem, czy nic mi się nie stało. Niektórzy nawet wyciągnęli pomocną dłoń i podali mi swój numer telefonu. Dziękuję wam za to.

Nie napotkaliśmy Rose od tamtego razu. W dodatku postanowiliśmy się przeprowadzić. Znalazłem pracę na południu Stanów i uznaliśmy, że wyniesienie się będzie dobrym pomysłem (uwaga, Atlanto, nadchodzę). Mój ojciec skontaktował się z księdzem, który udzielił mi chrztu. Ta opowieść robi się coraz bardziej pokręcona, jeśli mogę to tak określić.

Wracając do tematu, zostałem ochrzczony w monasterze Ostrog w Czarnogórze. Oto zdjęcie:
image

Nie wierzę w Boga w żadnej postaci, ale ta świątynia jest niesamowita. Zbudowano ją dawno temu. Podczas najazdu Imperium Tureckiego została przeniesiona kamień po kamieniu wysoko w góry, których Turkom nie udało się zdobyć. To imponujący budynek. Wyznawcy różnych religii, w tym muzułmanie i buddyści, odwiedzają to miejsce w poszukiwaniu duchowej pomocy. Nawet ja czułem tam coś „więcej” niż rzeczywistość, której można doświadczyć zmysłami.

No więc kiedy miałem sześć lat, mój tata postanowił, że zostanę ochrzczony. Żadne z moich rodziców nie jest szczególnie religijne, ale tata trzymał się tradycji, wśród nich także chrzczenia dzieci. Udzielenie sakramentu miało się odbyć w najsłynniejszej świątyni na Bałkanach, Ostrogu. Ceremonię dokładnie rozplanowano, było wielu chętnych, więc zostałem przydzielony do licznej grupy innych dzieci. Przyjechaliśmy na miejsce i czekało nas rozczarowanie (a przynajmniej mojego tatę, mnie nie obchodziła cała ta sytuacja). Na progu zatrzymał nas ksiądz.

- Ty, ty nie możesz wejść do środka. - Zatrzymał mnie. Kapłani w moim kraju noszą długie czarne sutanny i hodują długie brody. Stałem tak w uścisku gościa wyglądającego jak nietoperz. Mój tata wyskoczył przede mnie i domagał się wyjaśnienia.

- Znam cię, synu – powiedział do niego ksiądz. - Udzieliłem ci chrztu. Pamiętam. - Rzeczywiście ochrzcił go 20 lat temu. - Ale twój syn , on nie może tam wejść.

- A to niby dlaczego? - zapytał mój tata, był w szoku.

- Nie mogę tego wyjaśnić, ale lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli pójdzie gdzie indziej.

- Ale czemu?

- Synu, proszę, odejdź. Ale zapamiętaj, musisz go ochrzcić. Nie waż się o tym zapomnieć.

- Nie rozumiem.

- I nigdy nie zrozumiesz. Po prostu to zrób.

Tata wziął mnie za rękę i pociągnął za sobą. Nie miał pojęcia, o co tu chodziło. W drodze do domu próbował jakoś to wyjaśnić. Myślał, że może to ja coś zepsułem, na przykład nasikałem za świątynią albo coś takiego (choć brzmiało to jak akcja w moim stylu, nic złego nie zrobiłem).

Kiedy dotarliśmy do domu, zadzwonił telefon. Od tamtego księdza. Chciał, żebyśmy wrócili. Natychmiast. To 35 minut jazdy. Tata był zdziwiony bardziej niż kiedykolwiek. Pojechaliśmy z powrotem. Ceremonia już się zakończyła. Byliśmy tam tylko my trzej.

- Postanowiłem ochrzcić twojego syna pomimo...

- Pomimo czego? - zapytał mój tata, zaintrygowany.

- Nie mogę wam powiedzieć. Ale to ważne, żebyśmy zrobili to szybko.

Tak się stało. Nie mogłem ustać w miejscu, kiedy kapłan odprawiał modły, a potem pokropił mnie wodą święconą. Pamiętam, że wynudziłem się śmiertelnie zanim wreszcie skończył. Odprawił nas i zaznaczył, żebyśmy nie wracali, chyba, że stanie się coś dziwnego.

Tata był zadowolony z zakończenia sprawy. To było przed dwudziestoma latami. Kilka dni temu tata wybrał się do Ostroga. Ksiądz jeszcze żyje, ale zakończył posługę kapłańską. Nadal mieszka na terenie klasztoru. Przekonanie go do rozmowy wymagało trochę perswazji (także pieniężnej).

Mój chrzest odbył się trzynastego lutego 1992 roku. Noc wcześniej ksiądz zajmował się swoimi owcami (w tamtych czasach księża często hodowali owce i krowy, w ten sposób zarabiali na życie), w pewnej chwili zobaczył postać w ciemności. Dziwne, ktoś stoi tam późno w nocy, choć było już po godzinach otwarcia świątyni, a wszyscy duchowni znajdowali się już w części mieszkalnej.

- Ej, kto tam jest? - krzyknął ksiądz.

- Podejdź, ojcze – odpowiedziała spokojnym głosem kobieta.

Ksiądz wyjaśnił, że od czasu do czasu odwiedzali go zdesperowani ludzie, błagający o błogosławieństwo lub schronienie. Podszedł do tej kobiety, żeby dowiedzieć się, czego potrzebuje. Kiedy się zbliżył, zobaczył kobietę w bieli, stojącą w bezruchu. Stała wśród owiec, które ustawiły się w okrąg dookoła niej, jakby zachowując bezpieczną odległość. Ksiądz twierdzi, że od razu poczuł obecność czegoś bezbożnego.

- Czego chcesz? - zapytał wrogo. Wiedział już, że nie rozmawia z niewinny gość.

- Jutro. Jutro spotkasz chłopca. Takiego jak każdy inny. Ma na imię Milos. Nie udzielisz mu chrztu.

Duchowny zwierzył się mojemu ojcu, że uczestniczył w kilku egzorcyzmach, ale nigdy tak się nie bał. Tym razem poczuł się zagrożony.

- Ty i twój rodzaj nie macie wstępu na poświęconą ziemię.

- Mój rodzaj, ojcze? Co przez to rozumiesz?

- Wy, demony. - Głos załamywał mu się od strachu.

Zaśmiała się.

- Demony? Widzę, że należysz do kleru - ale czy umiesz walczyć z demonami? To wymaga głębokiej wiary, ojcze.

- Odejdź stąd natychmiast.

- Posłuchaj mnie, żałosny klecho. Wiem, kim jesteś. Wiem, o czym myślisz. Wiem, że czujesz moją siłę. Sprzeciw się mojemu żądaniu, a nigdy więcej nie będziesz spał spokojnie.

- Potem odeszła. Resztę historii już znacie. Najpierw odmówił ochrzczenia mnie, ale potem zmienił zdanie. Najwyraźniej, jak to określił mojemu tacie, wolał być dręczony przez złego ducha niż odmówić dziecku bożemu szansy na spotkanie z Jezusem. Dodał, że płaci za to od dnia mojego chrztu.

Przez dwa tygodnie od tego wydarzenia, każdej nocy, widywał za oknem kobietę w bieli. Po prostu tak stała, z głową przechyloną na bok. Jednak bez uśmiechu, jej twarz wyrażała złość. Długo się modlił, ale nie miało to na nią wpływu. Następnie jego owce zaczęły umierać. Żadnych śladów dzikiego zwierzęcia, żadnych ran. Zwyczajnie leżały martwe. Na koniec gwałtownie zwiększyła się liczba koniecznych egzorcyzmów. Uważa, że był to bezpośredni skutek sprzeciwienia się rozkazom tamtej kobiety. Pokazał mojemu tacie nagranie (w połowie lat 90' w kaplicy założono kamery). Ojciec stwierdził, że było niewiarygodne. Ukazywało trzynastoletnią dziewczynkę, która przyszła z mamą do kaplicy. Matka szlochała, błagając o pomoc. Kapłan rozpoczął rytuał, a dziewczynka rzucała przedmiotami. Egzorcysta poprosił dwóch młodych mężczyzn, którzy przyszli pomodlić się, żeby przytrzymali ją. Miotała się, próbując uwolnić z ich uścisku. Chwilę przed upadkiem na kolana, odezwała się Nie powinieneś był tego robić, ojcze.. Została uzdrowiona.

Mój tata miał już dość tych informacji, ale chciał dowiedzieć się, kim była ta kobieta. Ksiądz wyznał, że z początku sądził, iż jest demonem, ale nie wpływały na nią modlitwy, a także nie ograniczała jej poświęcona ziemia, co zmuszało do zastanowienia. Potem myślał, że należy do sekty, a może zajmuje się czarną magią. Nachodziła go trzynastego lutego każdego roku. Tego dnia umierały wszystkie jego stada. Chore osoby, które tego dnia przychodziły do monasteru po pomoc, doznawały pogorszenia stanu zdrowia. Liczba opętanych osób wzrastała nienaturalnie właśnie trzynastego lutego. Na zakończenie dnia przychodziła do niego, nieważne, gdzie się wtedy znajdował. Wielokrotnie próbował z nią porozmawiać, dowiedzieć się, kim/czym jest. Nigdy nie odpowiedziała. Nigdy się nie starzała. Ostatecznie ksiądz załamał się do tego stopnia, że porzucił stan duchowny. Nadal mieszkał na terenie klasztoru, ale nie był w stanie dłużej wykonywać swojego zajęcia. Stracił wiarę. Doszedł do wniosku, że Bóg powinien był go ochronić. Mój tata powiedział, że wydawał się niestabilny psychicznie. Wspominał coś o Moranie, cokolwiek to miało znaczyć. Wygląda na to, że jest to bogini śmierci w niektórych kulturach, ale sądzę, że staruszek zwariował.

Myślę sobie, że ta opowieść była tylko paplaniną starego człowieka, który zbliża się do śmierci. Boginie? Demony? Raczej nie.

Podsumowując, oto rozczarowująca historia mojego chrztu.

Nie natknąłem się na żadne z nich od zdarzeń opisanych w poprzednim wpisie. Przeprowadzam się, w nadziei, że to pomoże. Postanowiłem też: jeśli spotkam ich kolejny raz, przyjmę od nich pomarańcz
Card image cap



Top tygodnia
Wysyłanie...