Tak się złożyło, że mój sąsiad jest gołębiarzem. Ale nie jakimś tam hobbystą. Jest ultrafanatykiem gołębiarstwa. Jest popierdolony do tego stopnia, że kilkanaście lat temu postrzelił mojego kota ze śrutówki, bo mu naturą rzeczy jadł gołębie. Wróćmy do meritum - niby nikomu nic nie wadzące ptaszki. Nic bardziej mylnego. Taras, cale okna zasrane. Ileż to już razy buził mnie punkt 6 gwizdaniem, kiedy bujał te latające smrody. Wypuszcza je 4 razy dziennie, nauczyłem się już intonacji gwizdów kiedy stado ma lądować, a kiedy polecieć wyżej. No i tak latają te gołębie w kółko nad moim domem pół dnia (super hobby bulwo). Odniosę się teraz do wklejonego zdjęcia. Przedstawiam Wam Messerschmita naszych czasów, Czerwonego Barona przestworzy do 40 metrów, cud chińskiej technologii awiacyjnej - małego drona, którego dostałem od mojej lubej. Codziennie wstaję 10 minut wcześniej i w samych gaciach, z petem w zębach ganiam te popierdolone gołębie tym fantastycznym pierdzikiem. Stado tak bardzo rozjebane, szyk tak bardzo zgubiony, janusz tak bardzo zapluty od gwizdania. Ptaki panicznie boją się tej zabawki niczym jakiegoś jastrzębia, czy tam innej sroki. W taki oto sposób gołębie nie mogą spokojnie się wysrać od jakichś 2 tygodni, balkon i okna mam czyste, janusz dostał zapalenia wąsa od prób zagonienia gwizdem swoixh śmierdzących gołębi do domu. Wygrałem bitwę, ale jeszcze nie wojnę.